Legenda nieświętego Marcina

WSTĘP

Dawno temu, gdy naszej krainy nie przecinała żadna nitka autostrady, a jedynymi szlakami komunikacyjnymi były jeszcze czyste rzeki, gdy Warszawa stanowiła porośnięty knieją ostęp, a na miejscu kolumny Zygmunta leże miały dziki, też mieliśmy państwo. I chociaż dziś już prawie nikt o tym nie pamięta, było to państwo ze wszech miar potężne i niepodległe. No, może krztynę przesadziłem z tym „potężnym”, ale śmiało rzec można, że nie odstawaliśmy od innych współczesnych tego typu tworów. Historycy do dzisiaj spierają się na temat jego początków. Jedni uważają, że nie warto wspominać o tym, co się tutaj działo przed rokiem 966, twierdząc, że są to czasy nieciekawe i z całą pewnością ciemne. Czy nieciekawe to się jeszcze okaże, a że ciemne? Na takie stwierdzenie można znaleźć tylko jedną odpowiedź, a mianowicie taką, że dla ciemnej głowy wszystkie czasy ciemne.

Drudzy, ci bardziej światli, twierdzą, że zanim niejaki Mieszko Ślepy przyjął chrzest w kaplicy gnieźnieńskiej, mieliśmy już całkiem spore i nieźle rozwinięte państwo. Jest też spora grupa historyków, którzy uważają, że żyło nam się tutaj spokojnie aż do 966 roku, po czym nastąpił burzliwy rozwój naszej małej cywilizacji, znany z podręczników do historii. I na koniec jest jeszcze wasz uniżony kronikarz, który wie, jak było naprawdę.

A było ciężko, choć nie tak ciężko, jak można by sobie wyobrazić. Po lasach grasowały bestie czyhające na cnotę nieostrożnych dziewcząt, które zapuszczały się zbyt głęboko w knieję w poszukiwaniu poziomek. Na szczęście tych sukcesywnie wyłapywano i kastrowano, choć nastawanie na cnotę panien do dzisiaj cieszy się sporą popularnością. Były też dzikie zwierzęta, a wśród nich i te, które od czasu do czasu posilały się owymi bestiami.

W czystych jeszcze rzekach baby prały lniane i konopne ubrania, a na polach obowiązywał system jednopolówki. Nieliczne osady walczyły bardziej z przyrodą niż ze sobą nawzajem. Ogólny niedostatek ludzi i jednoczesny przesyt fauny i flory sprawiał, że ceniliśmy swoje zdrowie i życie dużo bardziej niż dobra doczesne. Kapitał ludzki był wtedy nieporównywalnie ważniejszy niż kapitał własny. Wykształciło to w nas bardzo pożyteczną umiejętność współpracy, bo musieliśmy ze sobą współpracować, aby przeżyć.

W bardziej cywilizowanych regionach naszego przyszłego państwa powstawały grody, otoczone drewnianymi palisadami, ośrodki kultury i zamożności. Właśnie przez tę zamożność ludzie szybko zauważyli, że warto budować pewne utrudnienia dla tych, którzy chcieli ich owej zamożności pozbawić. A chętnych do tego było wielu: okoliczni zbóje, zamorscy cinkciarze, przejezdni barbarzyńcy i najbliżsi sąsiedzi. O tak, ci ostatni byli najgorsi. Gdy tylko ktoś zaczynał sobie radzić lepiej od innych, już miał na karku zazdrosnego sąsiada, który w samolubny sposób pożądał rzeczy bliźniego swego, a niejednokrotnie także i jego żony. Dlatego zaczęto powoływać wszelkie stowarzyszenia i organizacje, również te o charakterze militarnym, jedynie z początku w celach ściśle obronnych. Ale obronność obronnością, a natura ludzka daleka jest od pacyfizmu, więc wyruszał sąsiad na sąsiada i trup ścielił się gęsto. Działania te miały charakter destrukcyjny do tego stopnia, że w końcu ktoś zauważył pewną zbieżność między głodem i ubóstwem a ciągłymi napadami.

W celu dalszego rozwoju cywilizacyjnego postanowiono powołać organizację nad organizacjami – nowe państwo, które miało w swoich granicach zapewniać ludziom możliwość bezpiecznej egzystencji. Kraj ten miał się rozciągać w dużym przybliżeniu od rzeki Odry na zachodzie aż po rzekę Bug na wschodzie, gdyż tylko ta lokalizacja pozostała jeszcze do zagospodarowania.

A co było za tymi rzekami? – ktoś zapyta. Za nimi inne ludy realizowały swoje pomysły osadnicze. Byli to, patrząc na mapę od lewej, wspaniali Germanie, którzy swoją wspaniałością chcieli niejednokrotnie pod przymusem również nas obdarzyć, i Rusowie, których po dziś dzień niemożliwym jest pojąć. Tych pierwszych mieliśmy po lewej, czyli na zachodzie, a drugich po prawej, czyli na wschodzie. Najprościej rzecz biorąc, mieliśmy przesrane z obu stron. Jedynymi przyjaciółmi w tym czasie byli nasi południowi sąsiedzi, z którymi jednak pokłóciliśmy się wiele lat później i ową przyjaźń też udało nam się przesrać.

Tak to właśnie wyglądała ta nasza kraina na wiele lat przedtem, nim kronikarze zauważyli nasze istnienie. Byliśmy całkiem łebskim państwem, bo i zadbać o siebie umieliśmy, i sąsiedzi się z nami liczyli, i prosty człek miał co do garnka włożyć. Ogólnie rzecz biorąc, wiodło się nieźle. Ale jak świat światem stary, od czasu do czasu pojawiają się na nim ludzie, o których warto coś napisać. Oczywiście w tej epoce żyło wiele wspaniałych osób, inteligentnych, mądrych, honorowych, zaradnych i pełnych współczucia dla innych. Nie będzie to jednak historia o nich. Będzie to opowieść o jednym, jak najbardziej inteligentnym i jak najbardziej zaradnym człowieku, który swoimi czynami wpłynął na kształt naszego państwa. Może nie był on wyjątkowy pod każdym względem, ale na pewno zasłużył sobie na to, by chociaż kilka z jego przygód opisać.

Jest to historia o tym, jak ignorancja potrafi zgubić nawet największych dowódców. O tym, jak bezczelność i przebiegłość górują nad strategią i taktyką. O tym, że człowiek czasem musi grać takimi kartami, jakie los albo bogowie rozdali. I o tym, że koniec końców Ziemia kręci się nieprzerwanie i ważnym jest, aby od tego ciągłego ruchu w głowach się nam nie poprzewracało.

Zaczynamy.

 

NIESPRYTNY FORTEL

Do głównej sali dworu Przemysława wbiegł żołnierz w odzieniu wroga. To, że straże wpuściły go na salę tronową, już samo w sobie było dziwne, ale wojna formalnie jeszcze nie wybuchła. Zgromadzeni pod ścianami dworzanie i wojskowi jedynie odprowadzili go wzrokiem. Żołnierz przebiegł niezatrzymywany między bogato zdobionymi drewnianymi kolumnami  i dopiero syk dobywanych mieczy zatrzymał go dziesięć kroków od dowódcy wojsk pogranicza, marszałka Iwana Wsjorowa Smerdy. Żołnierz padł na kolana, ciężko oddychając.

– Panie… – Uniósł spoconą i brudną twarz. – Panie, wojska idą od strony grani! – wydyszał z przerażeniem.

– Bzdura! – zaoponował jeden z przybocznych dowódcy. – Od grani nikt nie przejdzie.

– Chwileczkę. – Dowódca wstał z tronu, by przyjrzeć się posłańcowi. – Kim jesteście i czemu macie na sobie przyodziewek żołnierza wrogiej armii?

– Najjaśniejszy panie – ciągle dysząc żołnierz wstał z kolan – jestem szpiegiem miłościwego władcy plemion Rusi, mądrego Chorywa, któremu i wy wszak służycie. Moim zadaniem było przekazać ci wiadomość w razie ataku nieprzyjaciela. Na gród idą wrogie wojska. Będą tu przed zmrokiem. Mnie wysłali z podjazdem na rozpoznanie, co zawdzięczam swoim niebanalnym umiejętnościom perswazji. – Żołnierz pozwolił sobie na dość bezczelny uśmiech w kierunku dowódcy. – Gdy natknęliśmy się na waszych, czyli naszych zwiadowców, doszło do bitki. Wtedy się wyrwałem… Zdrada, panie!!! – zaryczał tak, że reszta sali się wzdrygnęła. – Wy tutaj na posłów czekacie, a oni idą z całą armią! Nie minie pół dnia, jak tu będą! Wyślij wojska, panie. Błagam! – Żołnierz podniósł ręce jak do modlitwy i padł do stóp marszałka.

– Wstań, wstań. – Dowódca z widocznym zażenowaniem nachylił się nad żołnierzem i pomógł mu wstać. – Nie mogę dać wiary niepotwierdzonej informacji. Kto jest twoim przełożonym?

– Pułkownik Klavius z Grodu Helsińskiego, ale o naszej misji wiedzieli też generał Prokofiew i generał Mortus.

– Naszej? Czyli jest was więcej. – Marszałek słusznie wydedukował.

– Tak, panie. Jest nas, a raczej było, czternastu, ale pozostało czterech. Stanowimy Samodzielny Oddział Dywersyjno-Obronny. To robocza nazwa – dodał szybko – jesteśmy pierwszą taką jednostką – z dumą wypiął pierś, ale zaraz posmutniał – to znaczy teraz to już raczej byliśmy. W każdym razie oprócz mnie wasza wysokość ma jeszcze trzech doskonale wyszkolonych podwładnych w armii wroga. Dwóch na tyłach, którzy już zaplanowali mały sabotaż, i jednego tak jak ja, w podjeździe.

– Czy panom coś wiadomo o tym oddziale? – zwrócił się dowódca do swoich przybocznych. Ci jak na komendę zaczęli się bawić wąsami i błądzić wzrokiem po ścianach.

– Wprawdzie generałowie Prokofiew i Mortus zajmują się tajnymi operacjami – rozpoczął pierwszy – ale nic mi o takim oddziale nie wiadomo…

– Jesteśmy elitarną jednostką o charakterze tajnym, ze względu na wrogie wywiady działające w naszych szeregach – wyjaśnił żołnierz, łypiąc podejrzliwie na doradców marszałka.

– Nie pytałem was o nic, żołnierzu! – skarcił go przyboczny, a ten jeszcze bardziej się wyprężył. – Mniemam, że przez grań wojska nie są w stanie się przedrzeć, chociaż ten teren, z wiadomych względów, nie jest dokładnie zabezpieczony.

– A co pan o tym sądzi? – skierował pytanie marszałek w stronę drugiego doradcy, a ten, chcąc zabłysnąć, ukłonił się nisko i rzekł:

– Myślę, że istnieje pewne prawdopodobieństwo, że grań może okazać się naszym słabym punktem, ale sądzę, że wróg miałby spory problem z jej przebyciem – zakręcił wąsa wokół palca wskazującego – no… chyba, że znaleźli na to jakiś sposób. – Zasępił się na chwilę i zaraz dodał: – Może gdyby rozpięli tam jakieś siatki, to wojska mogłyby się po nich wspiąć i nas zaskoczyć, ale to raczej mało prawdopodobne. Uważam, że powinniśmy pozostać na swoich fortyfikacjach. Jeśli wróg idzie na nas z całą armią, nie możemy sobie pozwolić na rozproszenie szeregów.

– Żołnierzu – marszałek zwrócił się do wciąż stojącego na baczność domniemanego szpiega – nie daję wiary twoim słowom...

– Wodzu kochany, uwierz mi i ratuj poddanych. – Żołnierz znów uniósł ręce w błagalnym geście. – Przecież jak oni tu wejdą, to skończy się pogromem. Żyłem wśród nich i wiem, jacy są. To zwierzęta! – zaryczał znów tak, że cała sala się wzdrygnęła. – Ja jestem prosty człek znad Newy. – Po tych słowach niespodziewanie zaintonował żołniersko-obleśną piosenkę do ludowej melodii, o szczaniu na flagę wroga. – Prosty człowiek ze mnie – powtórzył. – Trochę się tułałem po świecie, raz siedziałem w dybach, bo z głodu ukradłem parę jabłek. Potem pomyślałem, że może w wojsku chociaż najeść się będzie można. A tam się okazało, że szukają takich jak ja, i trafiłem do Grodu Helsińskiego pod rozkazy pułkownika Klaviusa. Tak to było, wasza miłość, ze trzy roki temu, na pierwsze mrozy. Tam na początku szkolili nas jak zwykłych żołnierzy, a potem uczyli języka wroga i powiedzieli, że teraz to my jesteśmy Samodzielny Oddział Dywersyjno-Obronny. Pokazali, jak zepsuć to i owo, nauczyli robić trucizny z byle czego. I tyle. A czternastu nas było, bo podobno funduszy za mało, żeby po cichu szkolić, i my pierwsi, ale nie ostatni tacy mieli być. Później nas wywieźli na kresy i kazali iść między ludzi. Mieliśmy się pozaciągać do armii i czekać na sposobność, żeby ojczyźnie służyć. Nie dalej niż miesiąc temu przyszedł do mnie jakiś cudzoziemiec, ani on z naszych, ani z tamtych, bo ciemnawy jakiś, więc wnioskowałem, że jeszcze skądś indziej. Stałem sobie spokojnie na warcie, a on do mnie, ni stąd ni zowąd, że jakby się wojska ruszyły, to mam za wszelką cenę, pod groźbą śmierci, donieść o tym swojemu prawowitemu władcy. Tak powiedział, wasza miłość, prawowitemu władcy – powtórzył z przejęciem. – I tak to się zaczęło. Jak się spotkałem z chłopakami – tutaj żołnierz odchrząknął – to znaczy: z resztą Samodzielnego Oddziału Dywersyjno-Obronnego, okazało się, że u nich też był, i że też taki ciemnawy, więc jak było nie wierzyć. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy przed wymarszem i ustaliliśmy, co będziemy robić. Ja i siedmiu innych zostaliśmy w piechocie, a pozostałych sześciu próbowało wykraść mapy sztabowe. Wasza miłość – żołnierzowi łzy napłynęły do oczu – co oni im zrobili… Widzieliśmy zmasakrowane ciała, caluteńkie sine. Wyglądały jak krwawe worki, bez kończyn, z połamanymi żebrami,  pokłute nożami. Tego samego wieczoru do baraków przyszli strażnicy i wyciągnęli czterech moich kolegów. Tym jedynie głowy ścięli. Zostało nas jeszcze czterech i wszystko wskazywało na to, że nic nam nie grozi. Gdy ruszyliśmy na wschód, od początku kombinowałem, jak się mogę przysłużyć mojemu panu. Najpierw wodę próbowałem jadem zatruć i uciec, ale nie było jak. Wodę wprawdzie zatrułem, ale uciec nie mogłem i musiałem to świństwo sam później pić. Pochorowałem się z całym oddziałem i, za przeproszeniem waszej miłości, sraczkę miałem ze trzy dni. Podobno nawet ktoś umarł, ale ja tam tego nie widziałem. Później chciałem dowódcę oddziału gdzieś po cichu zakłuć, ale mnie prawie złapali, to im powiedziałem, że ja taki ochotnik, co świetnie jeździ konno, i żeby mnie na podjazd wzięli.

– I co? Uwierzyli? – Zasłuchany marszałek kręcił w niedowierzaniu głową.

– Uwierzyli, panie. Z początku nie chcieli o tym słyszeć, ale pokazałem im, jak się ujeżdża konia, i musieli dać wiarę. U nas sztuka to trudna, bo i koni mało, ale jak ktoś ma dryg, to da sobie radę ze zwierzęciem. Udało się, nawet koledze z oddziału pomogłem. Na patrole nas we dwóch nie wysyłali, ale gdy tylko nadarzyła się sposobność na popasie, to knuliśmy, jak się do naszych przedrzeć. A pilnowali nas, że hej! Nigdzie bez dowódcy jeździć nie pozwolili i zawsze tylko podjazdem szliśmy. Z początku to myśmy nawet nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, więc nijak było się wyrwać. Dopiero przedwczoraj dali nam znak, że za dwa dni bitwa i mamy jechać na wschód, aż do napotkania wroga. Wypytałem wtedy jednego kapitana o to i owo i dowiedziałem się, jaką zdradę planują. Już za pierwszym razem, gdy naszych spotkałem, to chciałem się jakoś wydrzeć, ale znów mnie dowódca podjazdu prawie capnął. Wykręciłem się, że niby koń poniósł i że nijak nie mogłem go opanować. Od tego czasu dowódca miał mnie na oku i zawsze musiałem być przy nim, tak na wszelki wypadek. Oj, pilnowali się, panie, jak zachować w sekrecie największą tajemnicę, że wojskami się ruszają, a ja przecie nic nie wiedziałem, że wojny jeszcze nie ma. Dopiero gdy za drugim razem wpadliśmy na naszych, domyśliłem się, że coś ich za mało jak na obronę. Dźgnąłem dowódcę i jeszcze jednego, gdy się bitka rozpoczęła, po czym pogalopowałem na naszą stronę. Tam widzieli, jak się wyrwałem, i zaprowadzili mnie przed dowódcę. Wytłumaczyłem mu, co i jak, i że trzeba naszych ostrzec, więc powiedział mi, jak do grodu waszej miłości dojechać, i pismo dał, ale sam z życiem nie uszedł, bo okazało się, że za nami drugi podjazd szedł i na obóz napadł. Mnie wzięli za jeńca, bo wciąż miałem na sobie to odzienie. Dłużej czekać nie mogłem i z pismem pognałem w przeciwnym kierunku do pierwszej strażnicy. I tak, panie, stoję tu teraz przed waszym obliczem i błagam: wyślij wojska na grań, bo lada moment będzie za późno. Piechota już podchodzi, a siła ich niezliczona! – Szpieg błagalnym wzrokiem patrzył na marszałka, a ten niewzruszony stał przed nim, ważąc każde usłyszane słowo.

– Odprowadzić go do lochu! – zagrzmiał w końcu.

Dwóch strażników podbiegło i chwyciło żołnierza za ręce. Mężczyzna próbował się wyrwać, ale szybko zrezygnował.

– Błagam! Mówię prawdę, panie. – Już prowadzony do wyjścia odwrócił się za siebie i krzyknął: – pomyśl o konsekwencjach!

– Straże, stać! – wydał rozkaz wódz. – Przyprowadźcie go tu jeszcze!

Marszałek przyjrzał się żołnierzowi. „Twarz jak twarz” – pomyślał. Około trzydziestki, może trochę więcej, może mniej. Włosy miał popielate, nos zwykły, oczy normalne, brwi proste, usta ni to duże, ni to małe. Podbródek nijaki. „Twarz jak twarz, nic szczególnego”. Żołnierz wyglądał na przestraszonego, co nie uszło wnikliwemu oku wodza, ale marszałek nie mógł dostrzec na jego twarzy śladu kłamstwa, a jedynie strach. Nie chciał dopytywać, jak żołnierz dostał się do sali tronowej, bo jasnym było, że musiał być zatrzymywany na każdym posterunku. Co jak co, ale ochrona dowództwa zawsze u nich stała wysoko.

Myślał przez chwilę, ciągle przyglądając się żołnierzowi. „Jak to możliwe, żeby cała armia mogła przekroczyć grań?” Wyobraził sobie olbrzymie drabiny i oddział lekkiej piechoty, który pod osłoną nocy podrzyna gardła jego ludziom. Grań była doskonałym punktem obronnym i dlatego nigdy nie spodziewał się ataku z tej strony. Żadna armia nie byłaby w stanie wspiąć się kilkaset metrów i jeszcze zaatakować. Ani konnica, ani łucznicy nie byliby w stanie prowadzić skutecznie szarży lub ostrzału od dołu ze względu na różnicę wysokości. Co innego lekka piechota. Niewielki oddział piechoty mógł zakraść się na szczyt i zabezpieczyć podejście dla reszty wojsk. Tak, to musiało być jedyne wyjście, to mogłoby się udać. On sam, gdyby musiał, byłby w stanie przeprowadzić taką akcję. A jeśli jemu przyszło to do głowy, to wielce prawdopodobne, że wróg też wpadł na ten pomysł. Tym bardziej, że ze wszystkich innych stron gród był chroniony przez jego autorski system wież strażniczych.

– Wyślijcie wojska na grań. Tutaj niech zostanie niezbędne minimum – wydał w końcu rozkaz marszałek.

Doradcy wymienili spojrzenia, ale żaden nic nie powiedział. Kiwnęli głowami, stuknęli cholewami i odmaszerowali. Niby jak inaczej mogli postąpić? Byli w końcu generałami najwspanialszej armii świata i kwestionowanie rozkazów nie mogło mieć miejsca.

W kwadrans później łucznicy i lekka piechota wyruszyli z grodu. Grodu, który teraz mógł się bronić jedynie siłą ochotniczej milicji, składającej się głównie z rzemieślników i pastuchów. Dowódcy oddziałów byli przekonani, że wódz zwariował, gdy usłyszeli, że mają iść prosto na grań. Niektórzy głośno protestowali, ale przecież wojna jeszcze nie wybuchła. Potraktowali to więc jako niespodziewane ćwiczenia, które miały ich sprawdzić na wypadek ataku. Pospieszano więc piechotę, popędzano wozy z zaopatrzeniem i co sił gnano na grań, by udowodnić przełożonym swoje doskonałe przygotowanie.

Nie minęła godzina, a wróg nadszedł. Zdradziecko, całą armią od północy, czyli od strony bramy głównej, gdzie dostęp dla piechoty i konnicy był najlepszy. Armia rozdzieliła się na dwie części. Konnica ruszyła w stronę wzgórz, w kierunku grani, by jak najszybciej zajść łuczników i lekką piechotę, która nie spodziewała się ataku od tyłu. Drugi trzon armii ruszył szturmem na gród.

– Zdrada, panie! – Do sali tronowej wbiegł żołnierz. – Wojska idą! Wojny nie ma, a wojska idą, znaczy się: zdrada! – Żołnierz padł na kolana identycznie jak wcześniej jego poprzednik.

– Wiem, głupcze. – Marszałek ofuknął podwładnego. – Wynoś się bronić grani!

Żołnierz zamrugał oczami, wyraźnie czegoś nie rozumiejąc.

– Grani, panie?

– Grani! A skąd idą?! – wydarł się dowódca wojsk pogranicza.

– Skąd? Normalnie. Przecie do nas jedna droga prowadzi. – Żołnierz, nadal nic nie rozumiejąc, mrugał oczami jak głupi.

Iwanowi Wsjorowowi Smerdzie zimny pot spłynął po karku. Wydał szybko kilka rozkazów, by gotować się do obrony tymi siłami, które  zostały, i siadł ciężko na tronie. Wszystko było przygotowane, wojska doskonale przeszkolone. Sam doglądał treningów strzeleckich, to byli najlepsi z najlepszych. Jak mógł być tak głupi? Zaufać żołnierzowi wrogiej armii, który wbiega do sali tronowej i mówi, że powinien wyprowadzić wojska? Jak to możliwe, że dał się podejść jakiemuś łachudrze? Co za bezczelność! Bez forteli, tak na żywioł wbiec i wyciągnąć oddziały z grodu? Kim on był?

– Przyprowadzić więźnia! – wydał rozkaz.

Chwilę zajęło, nim buty strażnika znów zastukały o posadzkę, a on sam pojawił się w wejściu i zameldował:

– Nie ma go, panie! Poderżnął gardło straży i uciekł!

– Rozumiem… – Ze ściśniętej krtani wydobył się jedynie szept. Marszałek wojsk pogranicza Iwan Wsjorow Smerda wstał z tronu i wolno odmaszerował do swojego pokoju. Tam usiadł ciężko na łóżku. Przez wszystkie lata służby nigdy nie zawiódł swojego wodza. Nigdy nawet nie poniósł  żadnej znaczącej straty. A teraz, lada chwila straci cały gród, i to jeszcze w tak głupi sposób. Jakby duchy jego wrogów zebrały wszystkie siły na tą jedną, ostateczną zemstę. Zemstę tym bardziej dotkliwą, bo poniżającą. Chwilę się wahał, ale w końcu wyciągnął z pochwy miecz, przejechał palcem po ostrzu i poderżnął sobie gardło.

Na gród poleciały strzały. W kilka minut rozgorzała bitwa o kluczowy punkt handlowo-obronny na całą środkowowschodnią krainę lasów. Gdy wojska wdarły się na ulice, obrońcy poddali się bez szemrania. Kilku oczywiście usieczono dla przykładu innym, ale zasadniczo można powiedzieć, że gród został wzięty bez rozlewu krwi. To znaczy bez rozlewu krwi w samym grodzie, bo inaczej sprawy się miały dla wojsk wysłanych na grań. Tam zginęli prawie wszyscy. Żołnierze w panice skakali w przepaść, by uniknąć kopyt i mieczy najeźdźcy, co, rzecz jasna, przedłużało im życie, ale jedynie o kilka, może kilkanaście, sekund. Ponieważ jednak to wygrani piszą historię, utarło się twierdzić, iż zdobycie grodu odbyło się bezkrwawo.

Ale zanim kłamliwa historia uznała, iż nie zginęły setki ludzi, już w trzy dni po ataku życie na ulicach wróciło do normy. Handlarze otworzyli stragany, rzemieślnicy znów zaczęli produkować swoje towary, a remonty rozpoczęły się na dobre. Do grodu ciągnęły wozy z trzciną na strzechy i drewnem. Ruch na ulicach przypominał ten zza wód, gdzie była prawdziwa cywilizacja.

– Jak żeś tego dokonał? – Trzej mężczyźni siedzący przy jednej z mniej ruchliwych uliczek z widocznym zniecierpliwieniem wlepili oczy w swojego towarzysza.

– Ano, normalnie. – Ten podniósł do ust gliniany dzban piwa, zupełnie nie zważając na ich wyczekujące spojrzenia. – Na początek pozbyliśmy się zwiadowców i zastąpiliśmy ich swoimi. Pomogły w tym ciche strzały, które wymyśliłem kilka miesięcy temu. Obsadziliśmy wieże strażnicze i okrzykiwaliśmy się jak oni. Stopniowo zajmowaliśmy kolejne, aż w końcu na drodze naszych wojsk byli już tylko moi ludzie. Później złapałem takiego, który wyglądał na trochę mądrzejszego. Podniosłem go na linach, przypaliłem trochę i wypytałem o to i owo. W końcu umorusałem się nieco w jego krwi, zabrałem glejty i pogalopowałem na gród. Tam mnie zatrzymali, więc udałem spanikowanego, pokazałem pisma, a ci idioci już sami mnie dalej poprowadzili i jeszcze kazali drzwi przede mną otwierać, żebym szybciej przed oblicze najjaśniejszego dowódcy trafił. – Na te słowa wszyscy mężczyźni wybuchnęli śmiechem. – Jak było dalej, już wiecie. Powiedziałem mu o wojskach. Chcieli mnie wtrącić do więzienia, więc uciekłem i tyle… – Czterech mężczyzn znów ryknęło śmiechem.

Radość niesamowita zapanowała w tym gronie, bo chociaż plan był ryzykowny, to jednak udał się w stu procentach. I musiał się udać, bo przeprowadził go najlepszy z najlepszych. Mistrz w fachu, który jeszcze nie miał nazwy, człowiek o wybitnych umiejętnościach, Marcin z Pszeczyny. Znany też jako Marcin Igła, bo choć jak igła chudy i niepozorny, to i oślepić umiał, i zranić wroga tak, żeby ten nie mógł się ruszyć. Jednym słowem, był to człowiek do zadań specjalnych rodzącego się młodego państwa, które jeszcze nie ustaliło, jak chce się nazywać.

 

BOGOWIE WOLĄ WNĘTRZA

– Na mojej świątyni nikt nie będzie wieszał drogowskazu do burdelu! –pienił się kapłan i wymachiwał rękami. Trząsł przy tym obwisłym kałdunem i nieładnie charczał ze złości.

– Ależ drogi kamracie – spokój Marcina był wręcz anielski – róg waszej świątyni wystaje kilka stóp na uliczkę, co czyni go wręcz idealnym miejscem na ten szyld. – Uniósł oburącz ciosaną deskę z sugestywnie wyrytą dupą i strzałką w lewo. – A poza tym wierni, którzy codziennie niosą dary dla wodza, muszą uważać, by nie wpaść na ten, jakże święty, narożnik.

– Jak śmiesz obrażać mnie i mój… – rozdarł się kapłan, lecz Igła zdecydowanie mu przerwał.

– Pozwolę sobie przypomnieć – mówił głośno, ale starał się zachować spokój – że gdy wasza dobroć stawiała świątynię, uparła się na zachowanie jej symetrii za wszelką cenę, co już wtedy było pogwałceniem zasad i praw grodowych. – Igła spuścił trochę z tonu, bo coraz więcej osób przysłuchiwało się, niby to przypadkiem, całemu zajściu. – Doskonale rozumiem, że wasza pobożność innych praw winna się trzymać, ale przecież róg tego budynku do niczego świątyni potrzebny nie jest. Sam jako wierzący nieraz w świątyni byłem i tak sobie gdybałem, co by się stało, jakby tego narożnika nie było. Nikt tam nie siada, żaden kaganek się tam nie pali, a tymczasem po drugiej stronie, na ulicy ludzie potykają się o niego dzień w dzień. Aż dziw bierze, że jeszcze nikt z wiernych nie poleciał ze skargą do wodza – powiedział Marcin i celowo rozejrzał się dookoła, by i kapłan zauważył, że nie są już sami.

Ludzie ośmieleni nieco przestali się krępować i otwarcie zaczęli się przysłuchiwać rozmowie. Kapłan zrobił srogą minę i też się rozejrzał, bardziej żeby zgromić wzrokiem wiernych, niż poszukać u nich wsparcia.

– Świątynia jest święta, nikomu nie pozwolę zawiesić tu choćby szyldu z rybą, i wodzowi nic do tego!

– I tu się, szanowny kapłanie, mylicie. – Marcin znowu delikatnie i śpiewnie, wręcz z pobożną egzaltacją, rozwinął myśl. – Wodzowi leży na sercu los jego poddanych. Nasz wódz troszczy się o wszystkich niemalże jak bogowie w niebiosach, z tą jedną różnicą, że kapłan bogom milszy niźli zwykły człowiek, a nasz wódz wszystkich tak samo traktuje… I jestem pewien, że niedola ciężko pracujących poddanych jest mu solą w oku. Myślę nawet, że użyczyłby kilku wojów, żeby pomogli umęczonemu ludowi szybko i sprawnie ten narożnik przemodelować.

– Ty, ty mi grozisz!? – uniósł się gniewem kapłan.

– Ależ skąd, wasza jaskrawość – Marcin spojrzał z niesmakiem na pstrokaty ubiór kapłana – ja jedynie sumuję fakty. Narożnik stoi niemal na środku drogi, co czyni go wręcz idealnym miejscem na powieszenie dowolnej informacji, choćby i tej z rybą, o której raczyliście wspomnieć. Świątynia powinna być symetryczna, by nie obrazić bogów, to raz. Nasz wódz jest sprawiedliwy, to dwa. A poza tym na zewnętrz jest ulica, a nie świątynia, to trzy – powiedział Marcin, pokazując kapłanowi trzy palce przed nosem. – Szyld jak szyld, informacja jak każda inna. Wódz nie miałby nic przeciwko temu. Poza tym – teraz Marcin ściszył głos i pochylił się w stronę kapłana – jako że fizycznie świątynia należy do waszej świątobliwości, należy się rekompensata za wynajęcie powierzchni reklamowej. Oczywiście, najlepiej na ofiarę, powiedzmy miesięczną, na konserwację wnętrz. Co wy na to?

Kapłan zamyślił się, podrapał w łysinę, przejechał palcem pod nosem i rzekł już spokojniejszym tonem:

– Przecież nie godzi się wieszać babskiego zadka na domu bogów – załamał ręce, ale jeszcze walczył – toż to jakaś profanacja!

– Drogi ojcze – Marcin spokojnym głosem jeszcze raz przedstawił fakty – nie róbmy z tego znowuż takiej wielkiej afery. Dom bogów niech będzie w środku. Tak jak żaden chłop nie pomyśli, żeby pójść spać na progu swojej chałupy, gdy w środku czeka wygodne łoże, tak i bogowie wolą wnętrza. A tą ulicą codziennie przechodzi wiele osób i zapewniam waszą świątobliwość, że niewielu z nich myśli wtedy o bogach. Raczej w trosce dnia codziennego inne problemy kołaczą się po głowie, a jedną z nich może być chociażby pytanie, gdzie tu można kupić ryby… lub coś w tym stylu. – Tutaj Igła udał niewielkie zakłopotanie. – Ten szyld to jedynie informacja, choć zgadzam się z waszą ekscelencją, że to trochę nieprzyzwoite. Może gdyby powiesić więcej takich tablic do innych kramów… powiedzmy pięciu, ta niegodna informacja nie raziłaby oczu. To oczywiście wiązałoby się z pięciokrotną ofiarą na dom bogów.

Marcin spojrzał prosto w oczy kapłana i znalazł w nich iskierkę chciwości, która towarzyszy każdemu, kto wyczuje łatwy zysk bez konieczności wysiłku. Kapłan zamyślił się przez chwilę, ponownie podrapał w łysinę, potarł nos i rzekł cicho:

– Masz moją zgodę na zawieszenie tego szyldu, ale masz też zadbać o to, by znalazły się tu inne, równie duże… – Po czym odwrócił się na pięcie i odszedł ze spuszczoną głową, nie żegnając się nawet.

Marcin chwycił za młot i z impetem zaczął montować dechę z wyrytą dupą i strzałką. Raz czy dwa przeleciała mu przez głowę refleksja, jak wiele podobieństw ma profesja kapłana z tą reklamowaną na szyldzie.

 

***

– Zawiesiłeś szyld? – Marcina od progu przywitał głos burdelmamy, w którym dało się słyszeć wyraźną nieufność.

– Zawiesiłem.

– Tak jak się umawialiśmy?

– Prawie…

Z mroku, który spowijał wnętrza przybytku rozkoszy, wyłoniła się otyła kobieta ubrana w jaskrawo farbowaną suknię. W dodatku suknia była zbyt dopasowana, bo w okolicach bioder wyraźnie odznaczały się fałdy tłuszczu. Długość jej też pozostawiała sporo do życzenia, suknia bezwstydnie odsłaniała grubaśne uda właścicielki. Oczywiście był to obowiązkowy przyodziewek dla tego typu profesji, ale dla Marcina widok ten przedstawiał się wręcz makabrycznie. Wzdrygnął się lekko, nim zdążył odwrócić wzrok i szybko zaczął wyjaśniać:

– Nie powiesiłem szyldu na bramie, bo widzieliby go tylko przybywający do grodu. Skoro mamy być cichymi wspólnikami, to postanowiłem zadbać o swój interes – burdelmama odruchowo spojrzała na portki Marcina – i powiesiłem reklamę w bardziej do tego predysponowanym miejscu.

– Predyspono… co? Czyli gdzie?

– Na świątyni.

– Na świątyni! – Właścicielka przybytku rozkoszy złapała się za głowę. – No to się teraz kapłan wkurzy albo jakąś klątwę na nas rzuci. Będę wyklęta na wieki! Moje dziewczyny na bruk pójdą, a ja co? Znów jakieś ścierwo jeść będę albo błąkać się po lasach mi przyjdzie, aż mnie wilki zjedzą… – Burdelmama lamentowała tak jeszcze chwilę.

Marcin celowo jej w tym nie przeszkadzał, wiedząc, że po takim dramacie radość kobiety będzie jeszcze większa. Odczekał chwilę, aż babie skończą się pomysły, i powiedział:

– Spokojnie, pani Jadziu, kapłan się zgodził, gadałem z nim. Deska wisi za jego przyzwoleniem. – Marcin wyszczerzył zęby.

– Coo? – Burdelmamie oczy prawie wyszły z orbit, a usta otworzyły się tak szeroko, że widać było bezzębne dziąsła.

– Pomówiłem z nim i zgodził się, żeby za niewielką opłatą szyld zawisł na narożniku świątyni.

– Tym od ulicy? – pani Jadwiga nadal nie dowierzała.

– Tym od ulicy – zapewnił Marcin. – Pomyślałem, że skoro mam partycypować w tym interesie, powinienem też zadbać o to, żeby klientów nam nie zabrakło. Brama zasadniczo była dobrym pomysłem, ale wtedy reklamę oglądaliby tylko wchodzący i wychodzący z grodu, a na świątyni będą ją oglądać także swoi. A jak to ktoś powiedział: „Reklama dźwignią handlu”, no w naszym przypadku – to akurat usług.

Burdelmama była w siódmym niebie.

– Niech cię ozłocę, mój ty geniuszu – klasnęła w dłonie – tak właśnie jest! Wszystko, co mówisz, to słowa tęgiej głowy. Zaproponowałam bramę, bo byłam pewna, że tylko tam pozwolą mi coś takiego wywiesić, żeby… no wiesz – ściszyła głos – nie gorszyć mieszkańców.

– Spokojna głowa. Teraz to sam kapłan będzie nam klientów naganiał, żeby mu przypadkiem datki nie zmalały – powiedział Marcin i oboje wybuchnęli śmiechem. – To co, pani Jadziu, spóła? – Mężczyzna wystawił rękę na zgodę, burdelmama splunęła w swoją i z radością uścisnęła prawicę swojemu nowemu wspólnikowi.

– Spóła. – Uśmiechnęła się uroczo, odsłaniając bezzębne dziąsła. – Może miałbyś ochotę na małe co nieco? – Zamrugała zalotnie powiekami i przysunęła się bliżej.

– Nie, nie, dziękuję. Mam do załatwienia dzisiaj jeszcze cztery sprawy. – Uśmiechnął się pod nosem na myśl o umowie, jaką zawarł z kapłanem. – Muszę lecieć, bo noc zastanie mnie w biegu. Do jutra.

Tego samego dnia, wieczorem, na narożniku świątyni zawisły, zgodnie z umową, jeszcze cztery szyldy. Zupełnie inne, o odmiennej tematyce, ale wszystkie pokaźnych rozmiarów i wszystkie wycinane tą samą ręką.

 

NIEMORALNA PROPOZYCJA

– Marcinie, jesteście w środku? – Stojący przed chałupą posłaniec znał zasady i dlatego nie wchodził do środka. Pamiętał je dobrze, zwłaszcza gdy raz zdarzyło mu się o nich zapomnieć i wyleciał na kopach z chałupy. – Wyjdźcie, jeśli możecie. Nasz wódz chce was widzieć.

Marcin zlazł już z baby i właśnie sznurował portki.

– Wstawaj, Maryna – rzucił za siebie, wciągnął koszulę i wyszedł na zewnątrz.

– Czego znowu? – zagaił posłańca, stając na progu, i osłonił dłonią oczy, bo słońce tego dnia niesamowicie dawało. Posłaniec wziął głęboki wdech i zaczął wyuczoną śpiewkę.

– Miłościwie nam panujący Lech z Łysej Góry, władca tych i okolicznych ziem, wzywa was przed swoje oblicze, abyście swoją mądrością, taktem, roztropnością i intelektem raczyli wspomóc go przy podejmowaniu poselstwa z zachodu – wyrecytował na jednym oddechu.

– Z zachodu powiadasz… – Marcin się zamyślił. – Powiedz mu, że to kapłan zabiega o stołek najmądrzejszego w grodzie, więc niech jego sobie zawezwie. Klecha będzie zaszczycony, a mnie siwych włosów nie przybędzie. Już i tak mam na pieńku z bogami po tym incydencie z kadzidłem. – Uśmiechnął się do swoich myśli, ale o dziwo dokładnie to samo zrobił posłaniec, który najwidoczniej był wtedy w świątyni.

– Kapłana posły pobiły na progu dworu, czary podobno rzucał.

– Czary rzucał… – Marcin znów się zadumał. Pierwszy raz ktoś posądził klechę o czary i najwyraźniej był to jakiś sposób na wścibskiego sługę bogów. – Powiedz wodzowi, że lepiej, żeby mnie nie widzieli, a jak odjadą, to przyjdź po mnie jeszcze raz.

– Jak każesz. – Posłaniec skinął głową i pobiegł w kierunku dworu.

– Jednak nie wstawaj! – zakrzyknął Marcin, wchodząc do chałupy.

Maryna jeszcze nie zdążyła się podnieść z łoża po upojnej nocy… i połowie dnia, a już szykowała się repeta. Kobieta zamrugała tylko nieprzytomnie oczami i sięgnęła po garniec zsiadłego mleka, który roztropnie postawiła przy alkowie.

Tymczasem we dworze poselstwo wypełniało swoją misję.

– Pan nasz, niech nam żyje hundert jahren, Wilhelm Trwożny, wzywa was do złożenia mu hołdu i uznania jego zwierzchności na tych ziemiach. Pod jego władaniem wasze nikczemne państewko będzie w stanie wykonać skok cywilizacyjny. I abyście mogli garściami czerpać z mądrości jego wysokości, ustanowi w tym grodzie swoją komendanturę. W zamian obejmie was ochroną oraz wspomoże finansowo i militarnie. Alles Klar?

Klar, klar – powiedział wódz wodzów i posępnie pokiwał głową.

– A więc wyrażacie zgodę na dobrowolne oddanie się we władanie Wilhelma Trwożnego?

– Oddać to ja się mogę chędożeniu i pijaństwu, ewentualnie innym rozrywkom, a wasz wódz to mnie może co najwyżej jakieś Germanki przysłać, chociaż słyszałem, że u was klacze bardziej urodziwe… I podobno nawet mniej włochate! – Wódz roześmiał się i rozejrzał po zgromadzonych na sali, by sprawdzić, czy dowcip się spodobał.

– Wy, wy, stumpfen Schwänze ze wschodu! – zaryczał jeden z posłów, ale zaraz zamilkł, gdy podsunięto mu brzeszczot pod gardło.

– Uważaj na słowa, niemiaszku – wycedził przez zęby wódz wodzów – póki to są moje ziemie, nie pozwolę się bezkarnie obrażać. Będziesz grzeczny, to was grzecznie wypuszczę, a jak nie – to wasz bojaźliwy przełożony będzie miał dwóch pachołków mniej. Alles klar?

– Panie, my jedynie wykonujemy polecenia – twardy ton germańskiego posła ustąpił miejsca rozsądnej retoryce – przybyliśmy tu nieuzbrojeni, aby dowieść pokojowych zamiarów naszego władcy. Przypominam jedynie, że to niehonorowo grozić posłom, w dodatku nieuzbrojonym.

– Zaraz coś na to zaradzimy. – Lech wziął się pod boki i skinął głową na strażników. Ci wyciągnęli miecze i wręczyli je oniemiałym ze zdziwienia posłom. – Daruję wam te dwa nagie miecze, żeby męstwo wasze, którego wam widać brakuje, podniecić i szanse wyrównać. – Wódz wodzów wstał i sam wyciągnął broń. – Skoro wasz wódz ma chrapkę na moje ziemie, to macie teraz szansę załatwić sprawę honorowo. Pchnijcie mnie. Sami zginiecie, ale może ułatwicie Wilhelmowi przejęcie tej ziemi. Co, niemiaszki?

Konsternacja posłów sięgnęła zenitu. Przyjęli miecze, ale nie mieli zamiaru ich użyć. Ukłonili się więc jeszcze raz i postanowili spróbować innej taktyki.

 

***

Nie minęła godzina, gdy przed chatą Marcina znów pojawił się posłaniec. Tym razem wódz wzywał już nie tylko Marcina, ale wszystkich znaczących mieszkańców grodu na naradę wagi państwowej. Do największej sali we dworze wniesiono paradny stół wykonany z przeciętego wzdłuż najgrubszego dębu, przez co nosił on miano półokrągłego. Wokół ustawiono dwanaście krzeseł. W chwili przybycia Marcina zebranie się rozpoczęło.

– Powtórz wszystkim, co żeś usłyszał – wódz zwrócił się do swojego najmłodszego syna – tylko krótko! – dodał.

Ten stanął na baczność i zaczął:

– Posłowie niemieccy nazwali nas… – tutaj się zatrzymał, najwyraźniej szukając odpowiednich słów – nazwali nas nieroztropnymi fiutkami ze wschodu i zażądali złożenia hołdu ich wodzowi Wilhelmowi Trwożnemu. Zaproponowali jednocześnie pomoc w rozwoju cywilizacyjnym i militarnym pod ich komendanturą. Po uzyskaniu naszego oficjalnego stanowiska…

– Powtórz! – rozkazał wódz ojciec. – Powtórz, jakie było nasze stanowisko – ponowił prośbę już delikatniej.

– Nasze stanowisko brzmiało: chędoż… – tutaj znów poszukał odpowiedniejszego słowa – idźcie stąd i rozmnażajcie się sami.

– Ma chłopak talent. – Marcin szturchnął łokciem sąsiada.

– Na to posłowie poczuli się urażeni tymi słowami – kontynuował najmłodszy syn wodza – i dodali, że rozp… – znów krótkie zawahanie – że zepsują nasz gród, jak to określili mit feuer und schwert. Na tym poselstwo zakończyło swoją misję i udało się w drogę powrotną.

– Radźcie, co robić – wódz załamał ręce – nie damy im rady. Mają sprzęt, wyszkolenie i taktykę lepszą od naszej. Są więksi i silniejsi i… najwyraźniej nas nie lubią – to już dodał mimochodem i rozejrzał się po sali.

Pierwszy zabrał głos najstarszy syn wodza.

– Ojcze, szykujmy się do wojny.

– Szans na wygraną zbyt dużych to my nie mamy. Może powinniśmy poszukać wsparcia u plemion południowych, albo nawet u wschodnich? – dodał drugi syn.

Po sali przebiegł szum.

– U wschodnich?! – zakrzyknął gruby syn piekarza, wysłany przez ojca, bo ten odsypiał nocną zmianę za kontuarem karczmy. – Na wschodzie żyją zwierzęta! Sam żem słyszał od kupców, jak mówili, że na wschodzie mieszka dziki ród, który nawet swoje dzieci zżera, jak ich głód zimą przyciśnie.

– Jak by ci głód do gardła zajrzał, to sam byś swoją rodzinę pożarł, grubasie – odkrzyknął brodaty wytwórca piszczałek.

– Pokój, pokój! – Wódz stracił cierpliwość. – Jesteśmy w ciężkiej sytuacji, a wy tu sobie kłótnie urządzacie! Powinniśmy coś zaradzić, bo inaczej nasze młode państwo szybko przejdzie do historii. Marcinie, co radzicie? Kapłan raniony, więc awansowaliście na mojego głównego doradcę. Marcinie? Czy wy mnie w ogóle słuchacie?

Poirytowany głos wodza trafił najwyraźniej w pustkę. Pogrążony we własnych myślach Marcin z niechęcią powracał do nudnych obrad przy półokrągłym stole. A o czym tak myślał? O dupie, jak zwykle. Konkretnie o dupie Maryny, którą zostawił w chałupie. Okrągłej, szerokiej, bladej i miękkiej, na której po bokach pojawiały się niewielkie wgłębienia, gdy przeżywała spazmatycznie uniesienia. Myślał o zapachu włosów Maryny i jej piskach, które wydawała z siebie, gdy łapał ją za to i owo.

– Marcinie! – wrzasnął wódz, a jakiś podlizus szturchnął Marcina w żebra tak mocno, że ten zgiął się wpół. W końcu jego rozmarzony wzrok spoczął na nieogolonej gębie przywódcy.

– Powinniśmy się zgodzić – odpowiedział bez owijania w bawełnę. – Jak sami przed chwilą powiedzieliście, mają sprzęt, wyszkolenie i taktykę lepszą od naszej. Są więksi i silniejsi, ergo szans nie mamy. Możemy iść szukać pomocy u sąsiadów, ale kto im dorówna? A jeśli nawet, to za darmo nikt nam nie pomoże.

– Ot, powiedział! I to ma być ten słynny Marcin Igła, co to niby Rusa przechytrzył – zabrał głos drugi syn wodza, ten, któremu Wiesław było na imię. – Widzę, że twoje zasługi na tym dworze się przecenia. Radzę szukać pomocy i gotować się do obrony. Zginiemy, ale przynajmniej zginiemy z honorem i nie będziemy się płaszczyć przed jakimś szwabem.

– Poddajmy się – powiedział sąsiad Marcina, jak się później okazało, znany w grodzie ze swojej słabości do germańskiej urody. Dawało się to poznać po jego małżonce.

– Może nie będzie tak źle, może pod nowym dowództwem uda nam się zachować naszą kulturę i język – dorzucił wytwórca piszczałek.

– Biada nam, skoro takich masz doradców, ojcze – lamentował Wiesław, drugi syn wodza.

– Ojcze – wtrącił się najstarszy syn – może by tych posłów dogonić i pobić, a Niemcom powiedzieć, że nigdy tu nie dotarli?

Wódz podumał chwilę nad propozycją syna.

– Jest to rozwiązanie tymczasowe – rzekł po chwili namysłu. – Przyślą następnych i co wtedy? Chociaż nie powiem, byłoby miło zobaczyć tych sukinsynów na palach.

– Wojska Wilhelma mają do nas kilka ładnych dni drogi. Nim tu dotrą, powinniśmy się umocnić, zgromadzić zapasy i uzbroić chłopów. – Najstarszy syn prowadził zimne kalkulacje. – Nawet jeśli nie mamy szans w starciu z ich armią, to może chociaż udałoby się wynegocjować lepsze warunki aneksji?

– Może zapytajmy ludzi, czy wolą walczyć, czy poddać się zachodniemu najeźdźcy? – wtrącił najmłodszy syn, Niechmiel, znany również z tego, że piwa nie pijał.

– Moglibyśmy rozpisać referendum – dorzucił skryba, który wprawdzie przy stole nie siedział, a jedynie notował przebieg obrad gdzieś na boku, ale bardzo chciał dodać coś od siebie.

– Psia wasza mać! – zawył dowódca drużyny przybocznej wodza. – Nasze ziemie to nasza mać! Wy tu o poddaniu mówicie, a ja mówię: najedźmy ich! Zagarnijmy ziemie niemieckie, a jeśli później Wilhelm będzie chciał, to mu się te ziemie odda, ale pokażemy, żeśmy nie jak te gęsi i swój honor mamy.

Przepychanki słowne trwały jeszcze długo, ale wspólnego stanowiska nie udało się wypracować. Ogólnie rzecz ujmując, wszyscy podzielili się na dwa obozy. Jedni krzyczeli, by się bronić i szukać pomocy na południu, drudzy – by się bronić i szukać pomocy na wschodzie. Ostatecznie nikt nie poparł Marcina, który proponował oddanie się pod zwierzchność Wilhelma zwanego Trwożnym. Zresztą może to i lepiej, bo jak tu służyć wodzowi, który wybiera sobie taki przydomek – no po prostu niehonorowo.

Narada minęła bezowocnie. Dopiero po jej zakończeniu Marcin udał się do wodza z propozycją przeprowadzenia ponownych negocjacji z posłami.

– Przecież poselstwo odjechało – zdziwił się wódz. – Z kim chcesz negocjować?

– Wasza łaskawość. Tam na brodzie stary Maciej ludzi przewozi, a on cięty na Niemców nie wiadomo za co. Myślę, że w tej właśnie chwili chowa się w krzakach lub siedzi po drugiej stronie rzeki i udaje, że nie może przepłynąć. Mogę ich jeszcze dogonić i przemówić im do rozsądku, ale potrzebuję na to waszej zgody.

W oczach wodza zalśniły iskierki nadziei. Marcin znany był w grodzie ze swoich nieprzeciętnych umiejętności negocjacyjnych i chociaż nikt dokładnie nie wiedział, na czym one polegają, to krążyły już o ich legendy. A były to legendy o czynach wręcz heroicznych. Niektórzy mówili, że nawet zbyt heroicznych i że to pewnie sam Marcin je rozsiewał. Podobno gdzieś na południu przegnał smoka i uwolnił siedemdziesiąt dwie dziewice. Inne mówiły o tym, jak to Igła sam jeden Peruna przekonał, by ten walił piorunami tam, gdzie on powie, i w ten sposób osadę od spalenia uratował. Krążyły też głosy, że Marcin zna czary i rzucić urok na każdego potrafi, przez co kapłan w nim konkurencję widzi. Wódz wiedział co nieco o praktykach Marcina, więc  i teraz z radością w głosie zakrzyknął:

– Pędź, Marcinie, gnaj i niech bogowie dodadzą ci skrzydeł! – W jego oczach błysnęła iskierka nadziei. – Masz moje pozwolenie, ale pamiętaj, o żadnym poddaniu nie może być mowy. Zrozumiałeś?

– Tak jest, wasza miłość. – Marcin zasalutował i wybiegł z sali.

Pod drzwi podstawiono mu konia. Wskoczył na niego prostu ze stopni pałacu i popędził przez gród na złamanie karku, a konkretniej: karków mieszkańców grodu, bo w przedwieczornej godzinie ruch na uliczkach zawsze się wzmagał. Koń roztrącił wiklinowe kosze, poprzewracał stragany z kapustą i jabłkami, minął niewielką kapliczkę Marzanny i wypadł przez bramę prosto na grupę podpitych chłopów wracających z pola. Chłopi się jedynie powywracali, niechybnie dowodząc starego powiedzenia, że pijakowi nic się nie stanie. Marcin usłyszał w pędzie kilka wyzwisk kierowanych pod jego i rumaka adresem i już mijał most nad fosą. Za mostem skręcił w prawo na bród i gnał dalej, co koń wyskoczy.

Gdy dotarł do brodu, który brodem był tylko z nazwy, bo swoją funkcję spełniał tylko przy niskich poziomach wody, zdziwił się nieznacznie. Stary Maciej, znany ze swojej niechęci do wszystkiego, co po drugiej stronie rzeki, teraz sam po drugiej stronie rzeki leżał na promie i chrapał.

– Maciej! – wydarł się na całe gardło Marcin, ale nic to nie dało. – Macieju, młynarzówna się kąpie na zakolu! – spróbował podstępu. Chwilę podumał i zawołał jeszcze raz: – Maciej! Wciągaj prom, fala idzie!

Tym razem doczekał się odzewu, chociaż nie do końca takiego, jak się spodziewał.

– Zamknij się, już wstaję! – doleciało z drugiego brzegu.

Między „już” a „wstaję” minęło dobrych kilka minut, ale w końcu prom zaczął płynąć w stronę Marcina.

– Czy ty myślisz, że dam sobie takie pakuły wciskać? – zawołał Maciej. – Że jak mnie najpierw młynarzówną kusisz, to potem uwierzę w falę? Stuknij się w łeb tymi swoimi sposobami, za stary na to jestem!

– Niemców przewoziłeś? – spytał Marcin, gdy prom dobijał do brzegu.

– Ano.

– Dawno?

– A skąd mi wiedzieć, ile spałem? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Ale chyba niedawno, bo coś się nie wyspałem. – Maciej ziewnął przeciągle.

– Powiedz tylko, czy długo na ciebie czekali.

– Niedługo, bo to przecie ja ich przewoziłem na tę stronę. W jedną się naczekali, to w drugą już wiedzieli, gdzie szukać. Wyciągnęli mnie z krzaków, suto sypnęli monetą, to ich przewiozłem. – Po zadowolonej minie Macieja było widać, że faktycznie monet mu nie poskąpiono.

Chociaż nowina nie była pomyślna, cóż innego było czynić: Marcin przeprawił się z koniem na drugi brzeg i pogalopował za posłami. Minął niewielki zagajnik, w którym aż się czerwieniło od poziomek, wjechał na szeroką i dobrze wyjeżdżoną drogę i skierował się, zgodnie z zaleceniami drogowskazu, na północ. Za kolejnym zakrętem znów niechcący roztrącił grupę chłopów i usłyszał germańskie odpowiedniki rodzimych przekleństw. Jedno wyraźnie mu się spodobało, więc postanowił je zapamiętać, bo brzmiało jakoś tak… wszechstronnie i praktycznie. Wyobraził sobie, jak zaimponuje wszystkim w karczmie, mówiąc przy nadarzającej się okazji: die Kurve.

Dopadł posłów szybciej, niż się spodziewał. Jechali nieśpiesznie, rozmawiając swobodnie i śmiejąc się. Marcin wyprzedził ich, ukłonił się grzecznie, po czym zawrócił konia i wolno się do nich zbliżył.

– Panowie pozwolą, że się przedstawię – nie czekał na przyzwolenie i kontynuował – nazywam się Marcin Igła i jestem doradcą Lecha z Łysej, pana ziem wschodnich.

Posłowie popatrzyli na niego podejrzliwie, ale grzecznie odwzajemnili ukłon.

– Najmocniej chciałem przeprosić szanownych panów za nie najlepsze przyjęcie w grodzie mego pana, ale wynikało to w dużej mierze z nieprzygotowania na wizytę tak zacnych gości. Doszły mnie słuchy, że nawet nie podano panom nic do picia, za co pragnę osobiście przeprosić. Jeśli poświęcą mi panowie kilka chwil, wierzę, że możemy sobie wiele wyjaśnić.

Posłowie spojrzeli na siebie z niedowierzaniem, ale przyzwalająco skinęli głowami. Marcin zsiadł z konia i sprowadził go z drogi. To samo zrobili Niemcy, w ślad za Marcinem ściągnęli siodła z koni, położyli je na ziemi i na nich zasiedli.

– Żałuję, że nie było mnie podczas panów wizyty, ale jestem zapracowanym człowiekiem, a nie spodziewaliśmy się takich gości. Mój władca postąpił nieroztropnie, odrzucając propozycję. Jednak muszą panowie przyznać, że trudno myśleć logicznie, gdy człowiek znienacka dowiaduje się, że ma oddać swoje państwo pod opiekę potężnego i zacnego sąsiada. Dlatego chciałbym jeszcze raz przedyskutować tę kwestię. Zapewniam, że otrzymałem od mojego władcy wszelkie stosowne pełnomocnictwa. Dodam jedynie, iż mój pan pokłada we mnie całkowite zaufanie i wszystko, co tutaj postanowimy, będzie przez niego honorowane.

Niemcy znów popatrzyli na siebie i wymienili kilka zdawkowych zdań w swoim ojczystym języku, nie będąc pewni, czy Marcin w ogóle ich rozumie. Wyraźnie jednak docenili elokwencję niespodziewanego przybysza i przystąpili do ponownych negocjacji.

 

***

Późnym wieczorem Marcin powrócił, ale zanim udał się do dworu, zajrzał do karczmy. Tam wypił duszkiem jedno duże piwo, bo od gadania i kurzu w gardle mu zaschło. Gdy trochę ochłonął, poszedł spotkać się z wodzem. Ten przejęty niepewną przyszłością swojego państwa chodził nerwowo po dużej sali pałacu.

– Wasza wysokość! – zakrzyknął od progu Marcin. – Wszystko załatwione, wojny nie będzie, a posłowie obiecali przekazać swojemu władcy, że z aneksji też na razie nici. Naobiecywałem im, że hej, ale odeszli z zadowolonymi minami.

– Coś ty im powiedział? – Niedowierzanie nie chciało zniknąć z twarzy wodza.

– Ano – Marcin podrapał się pod pachą – wszystko. Powiedziałem, że przystajemy na to, o czym mówili, czyli na pomoc gospodarczą i militarną. Dodałem też, że nie możemy się doczekać podniesienia poziomu cywilizacyjnego naszego państwa. A nie zgadzamy się jedynie na złożenie hołdu Wilhelmowi Trwożnemu – powiedział z niewinną miną.

– Jak to?! Tyś ich spławił po raz drugi? – Wódz nic nie rozumiał.

– Nie do końca. Powiedziałem, że przystajemy na ich warunki, natomiast z hołdem wstrzymujemy się do czasu wypełnienia ich części umowy. Wie wódz? U nich, tam za brodem, to nawet dukty leśne równiejsze niż u nas. W lasach więcej poziomek, a chłopi mniej pijani. Niech i u nas tak będzie, a kto wie, czy w przyszłości to oni nie będą chcieli złożyć nam hołdu! – Wódz pokiwał z uznaniem głową.

– Uwierzyli?

– I to jeszcze jak! – Marcin zaśmiał się radośnie. – Jeszcze mnie przepraszali, że tak ostro negocjacje prowadzili. Obiecali przekazać swemu władcy radosną nowinę o rychłym przejęciu naszych ziem.

– Myślisz, że to przejdzie? – Wódz rozsiadł się na tronie i podparł ręką stroskaną głowę.

– A kogo to obchodzi! Ważne, że mamy ich z głowy. Teraz to oni już muszą się dogadać, jak wybrnąć z tej sytuacji. Jeśli nas najadą, to sami postąpią niehonorowo i złamią postanowienia. Wilhelm może, co najwyżej, ściąć swoich posłów za brak kompetencji. A jak znowu tu kogoś przyślą, to będziemy się upominać o wypełnienie ich części umowy. Tak czy inaczej gra dyplomatyczna właśnie się rozpoczęła, a my czekamy teraz na ich ruch.

Wódz nie był do końca przekonany, czy aby na pewno zagrożenie utraty niepodległości minęło, ale cóż mógł więcej uczynić. Czasami przecież idzie człowiekowi grać takimi kartami, jakie los albo bogowie mu rozdali.

 

KLĄTWA

– O bogowie! Wzywam was do mnie! Przybywajcie ku pomocy! Wasza ziemia została splugawiona, wasz sługa poniżony, a wierni wydrwieni! –ryczał kapłan w niebogłosy z rękami uniesionymi ku górze. Klęczał przy tym pod drewnianym posągiem trójgłowego bóstwa i bił pokłony. Co i rusz dorzucał garść ziół do misy wyżłobionej w kamieniu, w której tliła się już spora kupka popiołu i niedopalonych łodyg.

– O bogowie, wzywam was na pomstę! Mędrcy przedwieczni, przybądźcie, by sprawiedliwości stało się zadość. Przybądźcie, by czynić swe prawa. Przybądźcie, by czynić zemstę! – Kolejny pęczek ziół wylądował w kamiennej misie.

Siwy i gęsty dym przesłaniał niemal cały blisko trzymetrowy posąg, szczypał w oczy i nie dawał oddychać, ale kapłan uparcie bił pokłony i krzyczał:

– Bogowie! Wzywam was! Sługa uniżony błaga o pomoc. Dajcie znak, że słyszycie me słowa…

– Zamknij się! – doleciało nie od strony posągu, ale z zupełnie innego kierunku, zza pleców, czyli od strony zamkniętych drzwi do świątyni.

Poleceniu towarzyszył łomot walenia czymś drewnianym o drzwi. Kapłan wstał z kolan, potarł załzawione oczy rękawem szaty i poszedł odrzucić skobel. Chwilę się z nim siłował, ale w końcu świątynia otworzyła swoje podwoje. Na zewnątrz buchnęła chmura świętego dymu, a z niej wyłonił się kapłan.

– Rozumiem, że rytuały rządzą się swoimi prawami i nam, maluczkim, nie jest dane ich pojąć, ale czy naprawdę muszą być aż tak głośne? – Na zewnątrz stał cieśla w koszuli nocnej. W ręku, zgodnie ze swoją profesją, trzymał strug drewniany. – Pora już późna, kapłanie, a ja bladym świtem wstać muszę. Czy nie dałoby się jakoś ciszej te wasze modły odprawiać? Dzieciaki mi pobudziliście…

Kapłan poczerwieniał ze złości. Już miał się wydrzeć na religijnego ignoranta, ale w ostatniej chwili się opanował. Trudno było nie przyznać racji reprezentantowi klasy pracującej. Pora faktycznie była już późna i gród pogrążył się w ciemności. Tylko słaby blask księżyca rzucał nieco światła na cieślę i okoliczne chałupy. Kapłan zrozumiał, że zagalopował się nieco w swoim religijnym uniesieniu, a konkretniej to zapomniał o nieszczelnych ścianach, przez które z całą pewnością było wszystko słychać. Przełknął gorzką od dymu ślinę.

– Uniżenie proszę o wybaczenie, cieślo – powiedział spolegliwie i uniósł ręce ku górze w modlitewnym geście – zupełnie się zapomniałem.

– Rozumiem. Czasami jak się człek zasiedzi w robocie, to nawet nie wie, kiedy godziny mijają. – Cieśla pokiwał głową z wyrozumiałością.

– Już kończę. Jeszcze raz proszę, wybaczcie.

– Wybaczam, kapłanie. Dobranoc, śpijcie spokojnie i śnijcie o tych swoich bogach. – Cieśla odwrócił się i postukał chodakami z powrotem do swojej chałupy.

Rano kapłan zniknął. Nie było go przez dzień cały. Świątynia pozostała zamknięta na głucho. Wierni, którzy przyszli złożyć pokłony, musieli się zadowolić kapliczką znajdującą się przez wejściem. Niektórzy klęli, że modlić się po ludzku nie można, inni mówili, że bogowie powołali kapłana w zaświaty. Byli też tacy, którzy twierdzili, że owych bogów obraził, za co go Perun strzelił i w popiół zamienił. Pokazywali sobie przy tym kupkę popiołu jako niepodważalny dowód na prawdziwość swoich słów. Znaleźli się też tacy, którzy kpili, że po nocnych modłach sługa bogów ze wstydu schował się w lesie. Ci właśnie byli najbliżej prawdy.

Na niewielkiej polanie otoczonej gęstą knieją stał wóz zaprzężony w woły. Na wozie leżał pięknie wyrzeźbiony totem bóstw. Była to okorowana kłoda szeroka na trzy dłonie i wysoka na półtora chłopa. Na jej bokach wyryto trzy twarze przedstawiające bogów: Peruna, Łado i Lelę, świętą trójcę ówczesnego świata. Obok kapłan, nieprzyzwyczajony do pracy fizycznej, ciężko dyszał i jeszcze ciężej klął, ryjąc w ziemi. Napocił się niemiłosiernie, ale w końcu udało mu się wykopać spory dół.

Teraz przyszła pora na totem. Ściągnął go z wozu i dowlókł na miejsce. „Powinienem mieć jakiegoś pomocnika do takiej roboty” – pomyślał. Przeszedł na drugi koniec rzeźbionego pala i podniósł do góry. W plecach mu strzeliło i ostry ból rozszedł się po całym ciele. „O bogowie…” – wyjęczał przez zaciśnięte zęby, ale to nic nie zmieniło, niezawodnie dowodząc prastarej prawdy, że bogów nie interesują bóle pleców. Powoli się wyprostował. Bolało jak cholera. Kilka razy przeklął w myślach. Przy delikatnym przegięciu w tył w plecach znów strzeliło, ale tym razem przyniosło to ulgę. Kapłan rozmasował newralgiczne miejsce i zrobił drugie podejście do totemu. Tym razem postąpił rozsądniej. Podciągnął wóz i przywiązał do niego czubek kłody. Klasnął w dłonie i na ten znak woły przesunęły się krok do przodu. Klasnął raz jeszcze i po chwili koniec pala znalazł się nad dołem. Sługa bogów stanął na nim i zagwizdał przeciągle. Woły, przyuczone dzięki pracy w polu do różnych komend, posłusznie ruszyły przed siebie. Koniec pala zaparł się o brzeg dołka, a zwierzęta powoli uniosły jego drugi koniec do pionu. Gdy totem stał już wystarczająco prosto, kapłan pociągnął za linę i rozsznurował węzeł. Woły przeszły jeszcze kilka kroków i zatrzymały się, zainteresowane apetyczną zieleniną pod swoimi kopytami. Kapłan objął totem oburącz i stopami zaczął spychać do dołu wcześniej odrzuconą ziemię. Nie minęło pół godziny i święty posąg stał już wkopany na środku polany. Kapłan udeptał ziemię dookoła i otarł pot z czoła. Obszedł pal dookoła i przyjrzał się swojemu dziełu. „Krzywo” – skonstatował i wziął się za prostowanie. Po kolejnej półgodzinie posąg stał prosto i dumnie patrzył na świat trzema rzeźbionymi twarzami. Teraz przyszła kolej na resztę ołtarza. Sługa bogów ściągnął z wozu cholernie ciężką kamienną misę, worki z przeróżnymi wonnymi ziołami, kilka moździerzy, parę pochodni, garniec oliwy, dwie skóry i hubkę z krzesiwem. Porozkładał wszystko wokół totemu zgodnie z obowiązującymi prawami liturgicznymi i rozpalił łuczywa. Zmęczony powlókł się w stronę pobliskiego strumyka, by przemyć brudne od ziemi ręce. Przecież do modłów nie godziło się stanąć nieczystym.

W końcu rzucił przed ołtarz grubą płachtę, która okrywała posąg w czasie transportu, i uklęknął na niej. Można było zaczynać. Sługa bogów chwycił tlącą się hubkę i pęk suszonych ziół, wrzucił wszystko do misy i poczekał, aż zioła zajmą się ogniem. Wonny dym okadził posąg i rozszedł się lekką mgiełką wokół. Kapłan wziął kilka głębszych wdechów i rozpoczął modlitwy.

– O bogowie! – zaryczał. – Wzywam was! Wysłuchajcie mojego wołania!

Głos, który normalnie obudziłby nieboszczyka, na środku polany wywołał tylko panikę wśród ptactwa, które zerwało się z krzykiem. Bez wątpienia był to znak, że bogowie także słyszą te nawoływania.

– Wasz sługa prosi o pomstę! Zwróćcie swe oblicza ku mnie i wysłuchajcie mej niedoli. Wasza ziemia splugawiona, wasz dom zniesławiony, a ja biedny sługa błagam was o sprawiedliwość. Kroczy bowiem wśród waszego ludu niegodny człek, co za nic ma prawa boskie. Błagam, o potężni, byście pokazali mu swoją moc. Abyście dowiedli swojej potęgi i… – tutaj kapłanowi skończyły się pomysły i zaczął improwizować – rzyć mu skopali. Niech nie waży się bluźnić przeciw wam, o przedwieczni, i waszemu pokornemu słudze należną cześć oddaje.

Wył i kadził ziołami tak długo, aż w końcu ochrypł, ale darł się dalej wniebogłosy, płosząc tym samym resztę ptaków. Gdyby ktoś znajdował się w tym czasie w zasięgu jego krzyków, niewątpliwie pospieszyłby z pomocą, bo inkantacje brzmiały nad wyraz żałośnie. Albo może zwiałby szybko, gdzie pieprz rośnie, bo odniósłby wrażenie, że to zbójcy gwałcą jakiegoś nieboraka.

– Wzywam was, wszechmocni bogowie! Przyjdźcie z pomocą wiernemu słudze!

– W czym rzecz, droździe? – Do uszu kapłana doleciał cichy głos.

Ten nerwowo się wzdrygnął i rozejrzał, ale nie zobaczył nikogo. Przeraził się i zimny dreszcz przeszył mu kark, ale nadal starał się trzymać fason.

– O przedwieczni! – zaryczał głośniej. – Błagam was o sprawiedliwość, o zadośćuczynienie za poniesione zniesławienie!

– Tak, tak, słyszeliśmy, ale w czym rzecz? – Głos był spokojny i z całą pewnością należał do kobiety.

Kapłan przerażony składał coraz niższe pokłony i sypał zioła na tlący się popiół.

– Wasza ziemia została splugawiona…

– Tak? A w jaki sposób? – Głos wydawał się być bardziej zaciekawiony niż zdziwiony.

– O bogowie! Wasz dom w pobliskim grodzie został zhańbiony przez niewiernego, który ośmielił się poczynić na nim niegodne znaki i zdesakralizował jego wnętrze!

Kapłan przerażony obecnością siły wyższej wchodził na coraz wyższe rejestry. Ostatnie zdanie zapiał już prawie falsetem, a w duchu pilnował tylko, by nie zdefekować ze strachu przed obliczem bóstw. Trzymał więc pośladki zaciśnięte tak mocno, że orzechy laskowe mógłby nimi łuskać.

– Dajcie mu nauczkę i niech jego serce się odmieni! Niech otworzy rozum na to, co niezrozumiałe i ulotne, niech cześć wam oddaje, jako i ja czynię! – darł się dalej.

– Wyluzuj, droździe, twoje modlitwy zostaną wysłuchane, ale nie bezwarunkowo… – Głos był nadal spokojny i bardzo miły dla ucha. – W tym miejscu, na tej cudnej polanie pozostawisz nasz wizerunek i będziesz tu składał ofiary co siedem dni. Będziesz palił zioła i bił pokłony, tak jak czynisz to teraz. Chcemy cię tu widzieć co siedem dni. Jednocześnie w swojej świątyni, także co siedem dni, wydasz uroczystą biesiadę dla wszystkich ubogich. Zrozumiałeś?

Kapłanowi nie w smak było ostatnie życzenie bogów, ale pokiwał twierdząco głową.

– Zrozumiałem.

– Podoba nam się to miejsce. W swoim gniewie wybrałeś je całkowicie przypadkowo, ale ta polana jest prawdziwie święta. Rozejrzyj się tylko, lepsze miejsce na modły trudno znaleźć.

Kapłan oderwał wzrok od posągu i popatrzył dookoła. Drzewa oświetlone słonecznym blaskiem lśniły żywą gamą jasnej zielenią. Młode wiosenne liście, nasycone wilgocią, mieniły się soczystymi kolorami w promieniach południowego słońca. Gałęzie unosiły się do góry, tworząc naturalne podcienie. Pod nimi wił się gąszcz krzaków i zaplatał w najpiękniejsze wzory. Gdzieniegdzie przesieka otwierała na puszczę widok tak malowniczy jak ze snu. Patrząc w jej głębię, widziało się konary drzew bawiące się w berka z promieniami słońca na gęstym poszyciu lasu. Mech na pniach drzew zlewał się z zielenią traw, a sama polana była usłana rozmaitym kwieciem. Żółte kosaćce, mieniące się czerwienią maki, purpurowe naparstnice, niecierpki, sasanki, pasternaki, zawilce i mniszki tworzyły feerią kolorów najpiękniejszy pod niebem dywan. Wśród bujnych traw mieniły się jak kolorowe latarenki, zachwycając intensywnością barw.

Gdy kapłan ujrzał piękno tego miejsca, przez chwilę przestał myśleć o kipiącej w nim złości. Westchnął w nieukrywanym zachwycie nad pięknem świata i zrozumiał, dlaczego bogowie tak sobie umiłowali tę polanę. Była po prostu jak z bajki. Nie wiedział i nie pamiętał, czy wchodząc na nią, dostrzegł cokolwiek niezwykłego. Zaczął podejrzewać, że to bogowie uczynili ją tak piękną niemalże na jego oczach. Może tylko wóz zaprzężony w woły psuł nieco panoramę, bo głupie zwierzęta nijak nie chciały się wpisać w krajobraz, a jedno z nich na dodatek szczało.

– Idź, droździe, twoje modły zostaną wysłuchane – powtórzył kobiecy miękki głos.

– Dziękuję wam, bogowie.

– Nie ma za co. Idź z nami.

Kapłanowi zdawało się, że słyszy cichy chichot. Wstał z kolan. Modlitwa pomogła i mimo dość wygórowanej prośby bogów czuł się lepiej. Pozbierał rozrzucone przybory, po czym wrzucił je na wóz. Pociągnął woły za uzdę i ruszył w drogę powrotną przez las. Szedł nieśpiesznie i uśmiechał się pod nosem. Czuł się radośnie spokojny, bo doznał objawienia. A co najlepsze, bogowie osobiście zapewnili go, że Marcin dostanie za swoje.

– O cholera! – zaklął głośno i pacnął się ręką w twarz.

Przypomniał sobie rozmowę i zrozumiał, że ani razu nie padło w niej imię Marcina Igły. „Czy to możliwe, że zapomniałem powiedzieć, o kogo chodzi? Nie” – odrzucił tę myśl. „Bogowie na pewno wiedzą, kto jest bluźniercą” – uspokoił się. „Z drugiej strony zadawali pytania, czyli wszechwiedzący nie są” – jego niepokój wzrósł. „Teraz ja zaczynam bluźnić” – skarcił sam siebie i postanowił w pełni zaufać bogom. W końcu na pewno byli świadomi tego, co robią, bo kto jak kto, ale bogowie zawsze wiedzą, co czynią. Nawet, jeśli nie wiedzą komu.

 

***

Z krzaków otaczających przepiękną polanę ostrożnie wyszło dwóch rosłych mężczyzn. Byli ubrani w identyczne luźne koszule, takież same portki i sznurowane wokół łydek skórzane buty. Podeszli do posągu trójgłowego bóstwa i usiedli swobodnie na trawie. Woń spalonych w kadzielnicy ziół ciągle unosiła się w powietrzu.

– Słyszeliście wszystko? – zapytał delikatny głos.

– Tak, pani – odparł jeden z mężczyzn.

– Wiecie, co czynić?

– Tak, pani – odpowiedział drugi.

– A więc idźcie, Lelu i Polelu, i czyńcie moje prawo. Pamiętajcie, żeby pomagać słabym i nieść pokój tam, gdzie tylko będziecie. Ja zawsze jestem przy was. Jesteście moimi ulubieńcami, pamiętajcie o tym i nie zawiedźcie mnie!

– Dziękujemy, o pani – powiedzieli unisono Lel i Polel, po czym wstali i skierowali się w stronę, z której przyszli.

– Jeszcze jedno – zatrzymał ich głos – czyńcie mądrze moje prawa i sprawiedliwie osądzajcie, bo nie ma na tym świecie dobra większego od sprawiedliwości. Ludziom wybaczajcie i miłujcie ich tak, jak ja ich umiłowałam.

Mężczyźni uniżenie pokłonili się w stronę posągu i po cichu, tak jak przyszli, zniknęli w krzakach.

 

NAZWA

Nad łąkami wstawał świt. Pierwsze blade promienie słoneczne zatrzymywały się na wiszącej nisko mgle, tworząc białą iluminację. Ponad nią czarne obrysy drzew rzucały cienie na tę swoistą, mleczną pierzynę. W powietrzu rozbrzmiewały pierwsze ptasie śpiewy i gra niezliczonej ilości świerszczy.

Przez sam środek tej jakże zacnej okolicy jechał stępa niewielki oddział wojów, któremu przewodził sam wódz wodzów, najwspanialszy dowódca i najmiłościwszy władca ziem okolicznych i… tych trochę dalszych, które nie zmieściły się w kadrze.

– Tutaj zaobozujemy – polecił Lech i zeskoczył z konia.

Po całonocnej podróży rzyć mu doskwierała niemiłosiernie, ale nie mógł tego dać poznać po sobie, gdyż – jak każdy prawdziwy przywódca – musiał dbać o swój wizerunek. Ale wizerunek wizerunkiem, a fizjologia swoje i jeszcze żaden, nawet największy wódz, z nią nie wygrał.

– Posilimy się nieco i ruszamy dalej – zakomenderował – przed nami jeszcze dwa dni podróży.

Wszyscy wiedzieli, na co się piszą, gdy wódz postanowił objechać swoje ziemie. Mimo że ówczesny język nie dysponował jeszcze tym terminem, to jednak wodza spokojnie można byłoby nazwać pracoholikiem. Potrafił godzinami dyktować edykty i rozporządzenia, a to wszystko zaraz po przebudzeniu. Dlatego w jego sypialni zawsze, gdy tylko słońce zaczynało zaglądać przez okna, musiał być skryba, który szybko notował każde wypowiadane przez wodza słowo. Dopiero po tym władca wstawał na śniadanie i zajmował się pozostałymi obowiązkami.

Gdy zarządził zwiedzanie swoich ziem, gwardia przyboczna tylko westchnęła i pogodziła się ze swoim losem. Podróż trwała już blisko tydzień, w ciągu którego spano krótko, jechano długo, jadano rzadko, a srano w biegu.

Tak miało być i tym razem, szybki odpoczynek, czyli krótkie leżenie, może drzemka i powrót na siodła. Postanowiono więc wykorzystać czas do maksimum. Błyskawicznie rozpalono ognisko, na którym wylądowały upolowane poprzedniego dnia króle i dzikie ptactwo. Wojowie z zadowoleniem zasiedli do pieczenia mięsa i wesoło gwarzyli. Tylko skryba wydawał się zmartwiony. Usiadł strapiony obok posłania wodza, przeświadczony o tym, że jedynie jemu nie uda się zasnąć, bo wódz, choć miłościwy, miał swoje żelazne zasady. A jedną z nich, choć jeszcze niespisanych, była obowiązkowa obecność przy nim skryby zaraz po przebudzeniu. I tak, gdy cały oddział posilił się skromnym śniadaniem i zapadł w głęboki sen, skryba samotnie trzymał wartę przy wodzu.

Ledwo co mgła zdążyła zniknąć na dobre, w to miejsce, gdzie znika, gdy wstaje pełne słońce, a już wódz się przebudził i zaczął jak zwykle dyktować swoje cholernie ważne przemyślenia.

– Ludność okoliczna powinna wiedzieć, gdzie żyje. Niech wszem wobec i każdemu z osobna będzie wiadomo, że te ziemie noszą nazwę… – zawahał się. – Lechistan? Nie, skreśl to. Może Lechosłowacja? Też nie. Cholera. – Wódz się zacukał. – Może jednak nie powinienem nazywać kraju od swojego imienia, bo inaczej jak przyjdzie po mnie sprawować władzę jakiemuś dupkowi, to ten gotów zmienić nazwę na Dupostan. Co o tym myślisz? – zwrócił się do skryby, a ten notując jeszcze ostatnie słowa swojego pana, pokiwał twierdząco głową. – Ech. Jesteś beznadziejny. – Wódz machnął na niego ręką. – Gdybyś nie był jedynym piszącym w okolicy, wymieniłbym cię na kogoś bystrzejszego.

Skryba natychmiast wykazał się bystrością i odparł bez ogródek:

– Ale jestem jedynym i w dodatku, póki żyję, monopol na czytanie i pisanie trzymam właśnie ja. To moja polisa ubezpieczeniowa na wypadek próby zdymisjonowania mnie. – Tutaj zrobił wymowny gest, przejeżdżając palcem wskazującym po szyi.

– Zrozum, chłopie, w nowoczesnym państwie wszyscy powinni umieć czytać i pisać. – Wódz podjął kolejną próbę przełamania monopolu skryby.

– Czytać może i tak, ale na pewno nie pisać. Co to, to nie. Co z tą nazwą? – zmienił temat skryba.

– Ano… Może ty coś zaproponujesz?

– Może… Chorwacja?

– Miało nie być od imion. – Wódz się skrzywił i Chorwa wrócił do pisania.

Tymczasem kolejni wojowie zaczęli się budzić i przysłuchiwać dyskusji. To znaczy – co rozumniejsi, bo reszta zajęła się zwijaniem obozu. Ktoś pojechał po świeżą wodę do pobliskiego strumienia, inni wskoczyli na konie i ruszyli upolować coś na kolejny posiłek. Życie obozowe powoli zbliżało się do przykrego punktu, w którym należało ruszać w dalszą drogę. Ale wódz wciąż leżał zasępiony, bo jego ziemie nadal nie posiadały nazwy. Może częściowo tylko udawał zmartwienie, bo wykoncypował, że rzyć właśnie w tej pozycji boli go najmniej. Gdy słońce stało już wysoko, a zapasy zostały uzupełnione, zwołał wszystkich w krąg i przemówił:

– Poddani… – grupka wojów rozejrzała się zdezorientowana wokół, upewniając się, czy aby na pewno do nich są kierowane te słowa – stanęliśmy na rozdrożu – tym razem co głupsi spojrzeli pod nogi w poszukiwaniu jakiejś ścieżki lub traktu – nasze młode państwo pozostaje bezimienną krainą, w której każdy lokalny władyka nazywa je sobie, jak tylko chce. Wczoraj byliśmy w Wyrastanie, czyli na ziemiach Wyra. Jutro dotrzemy do kolejnego grodu, który, bogowie jedyni wiedzą, jakie nosi miano. Boję się już nawet pytać o nazwy po tym, jak odwiedziliśmy ziemie Paka i Uzbeka. Tak dłużej być nie może. Musimy tutaj, wśród tych nieocenionych krajobrazowo łąk, zdecydować, jak nazwiemy te ziemie. Poza tym – to już dodał trochę ciszej – głupio tak przed naszymi sąsiadami mówić ciągle: ziemie Lecha. To nie brzmi zbyt poważnie, bo nie wiedzieć czemu, przez brak własnej nazwy zrównują nas z tymi dzikusami ze wschodu.

Na tę wzmiankę rozległy się gniewne pomruki. Zatrzęsły się trzymane pionowo włócznie, bo wszyscy, jak tu stali, niejednokrotnie musieli się potykać z sąsiadami ze wschodu. Choć wieść niosła, że i tamci mają jakieś państwo, a co odważniejsi twierdzili nawet, że rządzi nim jeden władca, to jednak cała wymiana kulturowa opierała się głównie na wymianie przekleństw przez rzekę graniczną i podkradaniu sobie żywego inwentarza. Mnożyły się nawet dowcipy o wschodnich sąsiadach w stylu: „Co robić, gdy wieje wiatr ze wschodu? Wiać razem z nim”. Dlatego też każde przyrównanie dumnego narodu do wschodniego sąsiada wzbudzało zawsze mniejszą lub większą agresję. Mnożyły się wypadki, gdy ktoś pomówiony o kontakty ze wschodem lub wschodnie pochodzenie dawał upust swojej frustracji pięścią w twarz pomawiającego. Tak i teraz wspomnienie o wschodnich plemionach wzbudziło w wojach gniew i od razu rozległy się głosy, że nazwa jest rzeczywiście ważna. Na to właśnie liczył mądry i przebiegły władca tych ziem.

– Panowie – rzekł oficjalnym tonem – czekam na propozycje.

– Bułkaria! – pieprznął ktoś z tyłu, a był to syn piekarza.

– Podniebiosan! – wykrzyknął syn kapłana i młynarzówny.

– Skoro tu się kończy cywilizacja i dalej żyją już tylko barbarzyńcy, to może Stoperan? – zaproponował zielarz.

– A może Krainy Zjednoczonego Śródziemia? – padła kolejna propozycja.

– Skoro w naszym państwie mamy ludzi w tak różnym stopniu majętnych i tak różnych stanów, to może Stany Zjednoczone Śródziemia? – pociągnął pomysł ktoś inny.

– Za długa, coś krótszego – poprosił wódz.

– A może skoro żyją tu jakieś france, to nazwiemy się Francja – zażartował syn kapłana, ale szybko został zgromiony przez resztę i odsunięto go z kręgu.

Głupich i niedorzecznych propozycji wódz usłyszał jeszcze wiele, ale żadna nie przypadła mu do gustu. Im dłużej obradowali, tym bardziej zagłębiali się w samą ideę nazwy. Co powinna odzwierciedlać? Czy męstwo i honorowość ludzi żyjących w państwie, czy może walory przyrodnicze samej krainy? Jedni upierali się bez końca przy swoich pomysłach, inni znów co i rusz rzucali pierwsze lepsze określenia, które tylko częściowo pokrywały się z koncepcjami wodza. Po jakimś czasie Chorwa, który notował każdą propozycję, spostrzegł, że reszta kompanii proponuje już tylko pochodne nazw, które zaproponował sam wódz. Dowodziło to jedynie tego, że wszystkim zabrakło pomysłów i aktywni pozostali tylko ci, którzy za wszelką cenę chcieli się podlizać władcy. On sam w końcu też to zauważył, bo stracił cierpliwość i zawołał:

– Stop, panowie. Przerywam dalsze dysputy, bo jak widzę, nie mają one najmniejszego sensu. Wiem, jak trudno wymyślić coś na poczekaniu, dlatego daję wam czas na przemyślenie. Chciałbym, by każdy z was zastanowił się, w jakim kraju chciałby żyć.

– Ja bym chciał żyć na zachodzie – wtrącił syn kapłana i młynarzówny, który niepostrzeżenie znów znalazł się w kręgu i ponownie został z niego brutalnie wypchnięty.

– Dość! – rozsierdził się wódz. – Daję wam czas na przemyślenie i czekam na propozycje, nim dotrzemy do kolejnego grodu. A teraz na koń, drużyna, i niech bogowie nas prowadzą.

Ruszyli w drogę. Z początku bogowie może faktycznie ich prowadzili, ale ostatecznie lepszy od bogów okazał się woj Bogumił, który pochodził z tych stron. Za dnia przekroczyli rzekę i wódz znów się zasępił, bo doszedł do wniosku, że nazwa kraju to jedno, ale dla porządku powinno się ponazywać także rzeki, góry i poszczególne krainy. Z samych okolic, które do tej pory zwiedzili, wyszło mu, że powinien już nadać około setki nazw. Tymczasowo postanowił oddalić od siebie ten problem, przyjmując zasadę hierarchiczności nazewnictwa. „Najpierw kraj, a później będę się rozdrabniał” – pomyślał. Nim słońce zaszło, przejechali przez las i pod wieczór wyjechali na otwarte tereny. Gdy Bogumił zapewnił wodza, że do grodu jest już tylko pół dnia drogi, ten rozkazał postój, by nie trafić pod bramy w środku nocy.

Ledwie zdążyli rozłożyć obóz, a wódz znów musiał wysłuchiwać niedorzecznych nazw proponowanych przez największych lizusów w oddziale. Sklął ich wszystkich i zapowiedział, że teraz oczekuje już tylko przemyślanych propozycji i będzie karał za lizusostwo. Groźba poskutkowała jedynie częściowo i wódz nadal był zmuszony wysłuchiwać propozycji w stylu: Kraj Owiec czy Urozmaicona Kraina, i to we wszystkich możliwych wersjach, łącznie z kombinacjami wyrazów i ich skrótami. W ten sposób usłyszał: Kowiec, Ukraina, Kraputra i Pipa. To ostatnie było skróconą wersją Pięknego Państwa zaproponowaną przez największego głupka w oddziale – Bolka, syna chłopki i chłopa, których ludzie podejrzewali o pokrewieństwo. Dzieciak nie miał w życiu lekko. Gdy był młody, wszyscy go wyzywali i bili, a gdy podrósł i zmężniał tak bardzo, że bicie go stało się ryzykownym zajęciem, przygarnął go sam wódz i wcielił do osobistej gwardii. Bolko oddałby za wodza życie, gdyby ten poprosił, ale wszystko, co mógł zrobić, to trwać przy nim cierpliwie, aż nadarzy się sposobna chwila na udowodnienie swojej miłości do pana. Zachęcony tym, że wódz potrzebuje pomocy wszystkich, zapragnął wykazać się inicjatywą i rzucał kolejne propozycje. Wszystkie one były, mówiąc kolokwialnie, o kant dupy potłuc, ale wódz nie potrafił się na niego gniewać, bo chłopak, primo, miał dobre intencje, a secundo, szczerze chciał się przysłużyć swojemu panu. I to właśnie do niego wódz skierował kolejne słowa:

– Posłuchaj mnie, Bolko. – Chłopak wyciągnął szyję i wybałuszył oczy, co miało dawać jednoznacznie do zrozumienia, że zamienił się w słuch. – Jak ci się zdaje? Co powinna odzwierciedlać nazwa naszego nowego państwa? Czy powinna określać ludzi, ich męstwo i dobroduszność, czy też raczej wychwalać piękno tych ziem? Jak myślisz, Bolko?

Wszystkie oczy spoczęły na nim, a on strwożył się, poczerwieniał i wsadził brudny paluch wskazujący w gębę. Myślał długo, ale wódz go nie pospieszał. Wojownicy czekali cierpliwie, aż idiota przemówi. W końcu wyjął obśliniony, ale już czystszy palec z ust i powiedział:

– Myślę, że nie ludzi – zaczął wolno, z wahaniem, bacznie obserwując reakcję wodza i innych. – Ludzie się tu zmienią, po jednym pokoleniu przyjdzie następne, a kto wie, jakie ono będzie. Może u nas dobrzy ludzie kiedyś powymierają, albo wyjadą, a zostaną sami źli. Nieładnie wtedy nazywać dobrymi tych złych. Ja to bym, wasza miłość, coś z ziemią wymyślił. Piękna to kraina, a malownicza, jak mało która… To znaczy tak słyszałem, że u nas pięknie, bo żem nigdzie indziej nie był, ale mnie się tu podoba. Bogowie tu łaskawi, zwierzyny dużo, słoneczko też pięknie świeci, a maki to chyba na całym świecie nie rosną piękniej niż u nas. Nasz kraj to nasze dobro i chwalić się go powinno po wieki – zakończył, a wszyscy spojrzeli na wodza.

– Masz rację, Bolko, i pięknieś nam to wszystko wyłożył – podsumował wódz – tak więc, panowie, szukajcie nazwy od walorów przyrodniczych. Czekam tylko na dobre pomysły! A teraz kończmy dyskusję – wódz klasnął w dłonie – wierzę, że musimy tę sprawę rozstrzygnąć na większym forum. Tymczasem chodźmy spać, bo za parę godzin znów na koń trzeba nam wsiąść.

– Wodzu – zagadnął jeden, ten co wcześniej Bułkarię proponował – jakże to od przyrody, przecież tu u nas same pola i lasy? Piękne, nie zaprzeczę, ale jednak tylko pola i lasy. Lasy i pola.

– Może… Poland? – zaproponował Bolko, ale nikt go już nie słuchał. Jedynie Chorwa zanotował ten ostatni pomysł i odłożył pióro, bo sam był niemiłosiernie zmęczony.

 

ZA NIELICZNE ZASŁUGI

Wieczór zapowiadał się wyjątkowy. Marcin był odświętnie ubrany, a wódz szczęśliwy, jakby mu kto w kieszeń napluł. Przed dworem zgromadzili się wszyscy mieszkańcy grodu, a przynajmniej tak się zdawało, bo ścisk na dziedzińcu był niesamowity.

– Za wybitne zasługi na rzecz ochrony niepodległości naszego państwa mianuję was, Marcinie z… – Wódz zawahał się, bo skąd Marcin przybył, było tajemnicą dla wszystkich. Jedynie sam przybyły mógłby ją rozwiać, ale jak dotąd tego nie zrobił. – Skąd wy właściwie jesteście? – zapytał półgłosem, by nikt go nie wziął za niedoinformowanego ignoranta.

– Teraz to już pewnie stąd. – Marcin uśmiechnął się niewinnie.

– Niech ci będzie.

Wódz najwyraźniej nie miał ochoty wdawać się w dysputy przy tak uroczystej okazji. Mianować Marcina chciał, a nie musiał. Wydać uroczystą kolację też chciał, a nie musiał, ale przekomarzać się z kimś pokroju Marcina nie miał zamiaru. Odznaczenie należało się Igle jak psu przysłowiowa zupa, a to skąd pochodził, było sprawą drugorzędną. „Nie chce, niech nie mówi” – pomyślał wódz, bo w gruncie rzeczy było mu to obojętne. „Jak dla mnie może być nawet z Rusi, i tak wyświadczył mi olbrzymią przysługę”.

– Tak więc za liczne zasługi – po prawdzie tych zasług było tylko kilka, ale w tej postaci brzmiało lepiej – mianuję was, Marcinie, moją prawą ręką. Od dzisiaj wszyscy moi poddani są obowiązani do oddawania temu człowiekowi czci takiej, jaką okazuję mi. – Wódz na wszelki wypadek rozejrzał się w poszukiwaniu tych, którym na twarzach pojawił się ironiczny uśmiech. – Człowiek ten osobiście uchronił nasz kraj przed utratą niepodległości. Wszem wobec ogłaszam Marcina już stąd – wódz wykazał się poczuciem humoru, ale dowcip zrozumiał jedynie Marcin – moim nadwornym doradcą i przyznaję mu pięćdziesiąt monet wypłaconych z mojego osobistego skarbca.

Na dziedzińcu rozległy się wiwaty i gwizdy. Cały tłum klaskał i krzyczał z radości, gdy wódz wręczał Marcinowi miecz z ozdobną klingą i czerwoną szarfą przywiązaną do brzeszczotu. Broń była nadzwyczaj kunsztownie wykonana, bo niemal od czubka aż po jelec miała wygrawerowane zdobienia i to po obu stronach. Z jednej rysunek przedstawiał jakąś wieś, za którą były pola, a idąc dalej w kierunku czubka, widziało się lasy, potoki i znów pola. Po drugiej stronie widniał leśny pejzaż, lekko górzysty, z wszelkim bogactwem zwierza. Taka broń niewątpliwie nie miała zbyt dużego zastosowania militarnego. Bruzdy na niej, niekiedy dość głębokie, najprawdopodobniej w zetknięciu z innym mieczem zamieniłyby się w pęknięcia i to wspaniałe dzieło sztuki snycerskiej szybko uległoby zniszczeniu. Niemniej jednak broń była piękna i niewątpliwie wyglądała na dość kosztowną. To plus pokaźna sumka utwierdziły Marcina w przekonaniu, że wódz wodzów kutwą nie jest.

Po części oficjalnej zaproszono wszystkich do sali tronowej, gdzie ustawiono w podkowę dwanaście stołów. Marcina jako gościa honorowego posadzono oczywiście przy głównym, po prawej stronie wodza. Dalej siedzieli inni wodzowie i wojewodowie, jeszcze dalej przedstawiciele rzemiosła i co zacniejsi mieszczanie, a dalej to już jak popadnie. Ile osób się zmieściło przy stole, tyle wpuszczono na salę. Reszta musiała się obejść smakiem i skierować swoje żale gdzie indziej, a mianowicie w kierunku karczmarza, który też dostał od wodza kilka monet, żeby rozdać nieco piwa tym niżej sytuowanym na drabinie społecznej.

Tego wieczora cały gród świętował w najlepsze. Marcin przy głównym stole opowiadał niezliczoną ilość razy, jak przegadał posłów niemieckich, a wódz zapewniał niezliczoną ilość razy, że jest mu za to dozgonnie wdzięczny. W karczmie natomiast karczmarz zapewniał niezliczoną ilość razy, że do piwa wody nie dolewał. Wszyscy świętowali i cieszyli się do białego rana, po czym rozeszli się do swoim domów odsypiać biesiadę.

U wszystkich mieszkańców grodu albo raczej u przeważającej większości jego mieszkańców wystąpił następnego dnia zaraz po przebudzeniu tak zwany syndrom dnia poprzedniego, potocznie zwanym kacem. Jest to powszechne zjawisko i często towarzyszy tym, którzy dobrze się bawili, więc nie ma potrzeby opisywać tego niewdzięcznego stanu ciała i umysłu. U Marcina kac przybrał jednak nieco inną formę. Owszem, obudziły go istny galop pod czaszką i nieznośna suchość w ustach, ale towarzyszyły im też inne, przedziwne wręcz objawy. Mianowicie miał halucynacje. A przynajmniej wydawało mu się, że je ma, bo oto zamiast swojej lubej zobaczył dwóch zakapturzonych mężczyzn, i to nie w alkowie, ale na leśnej polanie. Kolejny przebłysk świadomości uzmysłowił mu, że nie może rozprostować kości, bo leży związany na gołej ziemi. Dał sobie chwilę na pogodzenie się z rzeczywistością i spróbował przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru. Zdawało mu się, że pamiętał wszystko. Wypił kilkanaście antałków z możnymi ze wszystkich stron państwa. Wysłuchał z wdzięcznością gratulacji chyba od wszystkich zgromadzonych na biesiadzie. Zjadł, jak pamiętał, kilka kapłonów i przynajmniej ćwierć dzika. Jako osoba wpływowa wysłuchał licznych żalów na to, jak niesprawiedliwy system traktuje uczciwych przedsiębiorców. Skwitował to jedynie krótkim: „Może być gorzej”, zupełnie nieświadomy, że są to słowa prorocze. Pamiętał, że się wywrócił i oblał piwem kapłana, z którym i tak miał już na pieńku. Niechcący złapał też za biust żonę wojewody, za co dostał dwa razy w twarz. Raz od urażonej wojewodziny, a drugi od swojej Maryny, po czym zniechęcony poczłapał do chaty. Nie potrafił przypomnieć sobie, czy tam dotarł, pamiętał jedynie ogólne wrażenie, że przez całą biesiadę pilnował monet i ozdobnego miecza, co trochę psuło mu zabawę.

Rozejrzał się i zobaczył, że szarfę od miecza ma przewiązaną w pasie. Wywnioskował, że miecz powinien być niedaleko, i faktycznie pod drugim krzakiem zobaczył swoją broń, rzuconą niedbale. Przy okazji przyjrzał się też nieznajomym. Byli zajęci wyładowywaniem z juków różnych nieznanych mu instrumentów. Wśród nich dostrzegł kilka żelaznych pogrzebaczy zakończonych tępo różnego rodzaju kształtami. Zauważył kleszcze kowalskie, imadła różnej wielkości, szczypce małe i duże, a także przedziwnego kształtu urządzenie, które rozkładało się promieniście na boki, gdy pociągnęło się za jego środkową część.

– Rozpal bardziej, nie będziemy czekać – powiedział chrapliwy głos.

– Ta jest – odburknął drugi i rzucił oburącz trzymane instrumenty na ziemię.

Brzdęk przeszył ciszę leśnego ostępu, płosząc siedzące na gałęziach ptaki. Ten, który najwyraźniej był podwładnym, podszedł do niewielkiego ogniska i wrzucił doń kilka dużych polan. Następnie wybrał dwa pogrzebacze i umieścił ich czubki w żarze. Drugi podszedł do Marcina i stanął nad nim. Kopnął go w głowę tak mocno, że nijak już było udawać nieprzytomnego. Marcin uniósł jedną powiekę i spojrzał w górę. Szybko tego pożałował, bo do oka wpadło kilka grudek ziemi. Zamrugał nerwowo i przyjrzał się porywaczowi.

– Ty jesteś Marcin Igła – stwierdził oprych, nie zapytał. – I to ty niedawno się chełpiłeś, jak to żeś sprytnie niemiaszków przechytrzył – znowu padło stwierdzenie. – No to teraz sobie trochę pocierpisz, a później się ciebie gdzieś wywiesi ku przestrodze innym.

– Panowie, ja się nigdy niczym nie chełpiłem, gdyż z natury jestem osobą skromną. – Mimo bólu głowy, oka i pozycji raczej niesprzyjającej negocjacjom Marcin próbował polemizować. – Możliwe, że opowiadając to i owo, mogłem kogoś urazić, ale przecież… – Nie dokończył, bo kopniak w głowę sprawił, że stracił wątek.

– Zamknij się. My tu nie na rozmowy ciebie przywieźli – oprawca klęknął, zbliżył swoją twarz do twarzy Marcina i dodał wolno: – ino na kaźń.

Marcin głośno przełknął ślinę i faktycznie zamilkł. W jego głowie myśli kotłowały się jak szalone, a spanikowany głos pod czaszką powtarzał w kółko: „Co robić? Co robić?”. Odpowiedź na to pytanie pojawiła się sama, a właściwie zaszeleściła w krzakach.

– Sprawdź, co to – rozkazał wyższy oprawca swojemu podwładnemu.

– Tak jest.

Mężczyzna wyciągnął miecz i wskoczył w zarośla. Było słychać, jak wdziera się coraz głębiej w las, tnąc mieczem gałęzie.

– Nic nie widzę – rozległo się po chwili. – Zaraz, coś tu się rusza.

To było ostatnie zdanie, które usłyszeli. Po chwili do ich uszu dotarło, jak porywacz z krzykiem przedziera się przez krzaki i biegnie z powrotem w kierunku polany.

– Tur! – dobiegło jeszcze z zarośli.

Rozpędzony tur z impetem uderzył w uciekającego oprawcę, który wyleciał z zarośli jak z procy. Malowniczo przefrunął nad polaną i wyrżnął w pień drzewa po jej drugiej stronie. Tur również wpadł na polanę. Był ogromny, miał długą, skołtunioną sierść i wydawał się być rozjuszony. Stanął szeroko i rozejrzał się na boki. Potrząsnął grzywą, kilka razy kopnął przednimi kopytami w glebę i puścił parę z nozdrzy. Drugi z oprawców wykazał się prawdziwie zimną krwią. Skoczył do ogniska i wyciągnął z niego grzejące się pogrzebacze. Nim tur zdążył cokolwiek zrobić, mężczyzna zaczął tłuc metalem o metal, wydając przy tym tak niemiłosierny harmider, że zwierzę straciło ochotę na atak. Marcinowi łeb pękał, a byk stał oszołomiony. Cofnął się o krok, a uderzenia żelaza o żelazo rytmicznie kaleczyły mu bębenki uszne. Potrząsnął jeszcze kilka razy głową, niezdecydowany, czy atakować, w końcu powoli zaczął się wycofywać. Oprawca postępował ostrożnie w jego stronę, nie przerywając tłuczenia. Trwało to może kilka minut, po czym tur póścił parę z nozdrzy, odwrócił się i odmaszerował z powrotem w las. Mężczyzna na wszelki wypadek uderzył jeszcze kilka razy i opuścił narzędzia. Gdy odwrócił się w stronę swojego kolegi, by udzielić mu pomocy, stanął jak wryty. Pomoc okazała się nadejść zbyt późno, bo Marcin, któremu udało się w tym czasie doczołgać do swojego ozdobnego miecza i przeciąć więzy, właśnie wbijał ostrze w gardło nieprzytomnego.

Skoczyli ku sobie. Oprawca wyciągnął miecz i chciał pchnąć z rozpędu Marcina. Ten zbił ostrze, wykonał uskok i zawirował w lewo, pod koniec obrotu wyciągając ramię tak, by jak najszerzej ciąć zakapturzonego na wysokości gardła. Ten jednak uchylił się, nisko opuszczając tułów, i spróbował pchnąć Marcina od dołu. Czubek ostrza dotknął jego uda, lekko je kalecząc. Marcin znowu zbił ostrze silnym uderzeniem od góry, jednocześnie odskoczył, by drugi raz nie dać oponentowi szansy na zdradzieckie pchnięcie. Stanęli naprzeciw siebie, ciężko dysząc. Oprawca był prawie o głowę wyższy od niego, co przekładało się również na długość ramienia. Dodatkowo ozdobna broń Marcina miała dwie podstawowe wady. Była cięższa i z całą pewnością dużo bardziej krucha od zwykłego miecza.

Mężczyźni znów skoczyli ku sobie. Po kilkukrotnym starciu kling Marcin już wiedział, co musi zrobić. Odbił ostrze i zamarkował pchnięcie. Gdyby przeciwnik był lepszym szermierzem, wiedziałby, że takie pchnięcie nigdy nie dosięgłoby celu ze względu na dzielący ich dystans. Dał się jednak podpuścić i przeciął powietrze w pustej próbie odbicia. Marcin w tym czasie obrócił mieczem i z impetem przydzwonił w oręż rywala. Ozdobne ostrze pękło na pół, ale spełniło swoją funkcję, bo broń przeciwnika wylądowała głucho w miękkiej ziemi. Nie czekając ani chwili, Marcin doskoczył i przytknął mu ułamany sztych do gardła. Mężczyzna stanął jak sparaliżowany, a Marcin dla pewności pchnął go silnie i przewrócił do tyłu. Nie dając mu szansy na ochłonięcie, skoczył kolanami na jego pierś, po czym przyłożył mu ułamane ostrze do gardła.

– No to teraz sobie porozmawiamy. – Wyszczerzył brudne od ziemi zęby do przerażonego niedoszłego oprawcy. – Kim żeś jest? Może opowiesz mi, kto tak się na mnie obraził za moje wczorajsze słowa, że aż potrzebował rozprawić się ze mną w taki sposób?

– Powiem, wszystko powiem, tylko mi krzywdy nie róbcie. Ja jestem zwykły zbir do wynajęcia i do nikogo urazu nie mam. To tylko taka praca, w sumie, jak każda inna, jeno zamiast krowy pasać, to ludzi torturuję.

– Ludzi torturuje, zamiast krowy pasać – powiedział do siebie Marcin. – No to, gaszku, coś mi się zdaje, że ty już długo nie pożyjesz, boś sobie złą profesję wybrał. Widzisz, ci co krowy prowadzają, pewnie teraz są na polu i wieczorem z tego pola wrócą, a ty wieczora pewnie nie dożyjesz. – Znów wyszczerzył zęby. – Gadaj zaraz, kto cię najął, bo mnie już ręka świerzbi.

– Ja go, panie, nie znam. Zapłacił dziesięć monet i powiedział, żebyśmy przed świtem przy bramie czekali. Resztę mieliśmy odebrać w karczmie po wykonaniu zadania, a jakbyśmy się nie spisali, to zabronił się nam w grodzie pokazywać. Jakichś dwóch przyniosło cię nad ranem już związanego i w worku na głowie.

– No to już tak z ciekawości zapytam: ile za mnie mieliście zgarnąć?

– Czterdzieści.

Marcin aż zagwizdał ze zdumienia.

– Razem z zaliczką?

– W sumie to pięćdziesiąt.

Igła znów zagwizdał.

– No to tyś jest drogi interes, gagatku. Chłop, co krowy pasie, takich pieniędzy przez całe życie nie zobaczy. Mów, jak wyglądał ten, co cię wynajął.

– Zwyczajnie. – Ostrze naparło na krtań. – To znaczy był ubrany w bogate szaty, jak kupiec, tak, jak kupiec. Łysawy, duży nos, dość postawny.

Opis rzeczywiście był dość pobieżny, bo tak wyglądających ludzi było w grodzie wielu, ale ten ktoś musiał dodatkowo dysponować niemałym skarbczykiem, skoro był w stanie zapłacić aż pięćdziesiąt monet jakiemuś oprawcy. A to znacznie zawężało krąg podejrzanych.

– A ci, co mnie przynieśli? Też nijacy?

– Nie. Ooo, to były rosłe chłopy, trochę tępawe z ryja, ale wielkie. Karczycha mieli szerzej niż uszy. A podobni do siebie jak dwie krople wody.

– No to już coś – mruknął Marcin.

W całym grodzie i podgrodziu, a nawet w pobliskich wsiach było tylko dwóch takich. Ludzie mówili o nich: dęby, bo jak te zacne drzewa potężni i dużo od drzew mądrzejsi nie byli. Oczywiście sprawa poziomu intelektualnego drzew nie była jeszcze wtedy dogłębnie zbadana, ale utarło się myślenie, że drzewa są tępe, bo inaczej lepiej by sobie radziły z dybiącymi na nie drwalami. Podobnie było z braćmi. Wynajmowali się do różnych zajęć: a to koło młyńskie przenieść, a to wozy poprzeciągać tam, gdzie woły nie mogły wejść. Ogólnie wygląd był ich najlepszą wizytówką i reklamą zarazem. Życie mieli proste, ludzie ich lubili, a kto nowy ich zobaczył, od razu poważania do całego narodu nabierał. Marcin też, gdy zauważył ich pierwszy raz na podgrodziu, odruchowo szacunku do nich nabrał. Był to ważny trop, bo bracia dęby mogli go zaprowadzić do zleceniodawcy, oczywiście pod warunkiem, że jeszcze nie zapomnieli, kto ich najął. Ot, taką mieli krótką pamięć, co miało też swoje plusy, bo w całym grodzie wszyscy skrupulatnie spłacali swoje długi na wypadek, gdyby jakiś wierzyciel wynajął braci do pomocy. A ci zawsze wykazywali się pełnym profesjonalizmem i przestrzegali jednej żelaznej zasady – nikogo nigdy nie ubili.

Marcin myślał długo. Jeśli ktoś go rzeczywiście tak bardzo nie lubił, mógł po raz wtóry spróbować się zamachnąć na jego życie. Logika podpowiadała więc, że trzeba kanalię znaleźć, a drogą do tego celu mógł być jego niedoszły oprawca. Z drugiej strony, pozwolić przeżyć takiej gnidzie nie godziło się z boskimi prawami. Znów się zamyślił, trwało to trochę, ale w końcu zdecydowanym ruchem poderżnął mu gardło. Krew trysnęła w górę i zachlapała twarz Marcina. Otarł ją rękawem.

– Nikt by ci nie zapłacił za mnie pięćdziesięciu monet. Zginąłbyś zaraz po wykonaniu zlecenia, głupcze – powiedział już tylko do siebie, patrząc w gasnące oczy zbira. Prawdopodobnie się nie mylił, bo co jak co, ale pięćdziesiąt monet to kwota tak duża, że tylko idiota nie wyczułby w tym podstępu.

Wstał z trupa i podszedł do uwiązanych koni. Przeszukał je i faktycznie trafił na dziesięć monet. Znalazł też bukłak wody i wypił go duszkiem, co sprawiło mu ogromną ulgę. Właściwie to nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek czuł się tak szczęśliwy, pijąc zwykłą wodę. Następnie przyjrzał się instrumentom i przeszyła go zgroza, gdy uzmysłowił sobie, do czego mogło posłużyć rozkładane jak parasol urządzenie. Usiadł przy ognisku. „Mam więc wrogów. Tutaj, gdzie nikt nie ma prawa mnie znać. A co gorsze mam tu wrogów, którzy wolą kogoś wynająć, niż samemu brudzić sobie ręce. Czyżby moja przeszłość mnie dogoniła? Tym razem mi się udało, ale co będzie następnym? Co jeśli moi wrogowie wynajmą nie dwóch, ale pięciu zbirów? Co wtedy? Kto mi przyjdzie z pomocą? Czas się zorganizować i lepiej pilnować, bo prędzej czy później taka sytuacja się powtórzy”.

Długo siedział skulony przy ognisku, cały brudny od torfu i krwi. Rozmyślał do późnego wieczora, a gdy ściemniło się całkowicie, odwiązał konie i powędrował przez las. Cały czas towarzyszyła mu tylko jedna myśl: „To dopiero początek”.

 

***

Na podgrodzie dotarł dobrze po północy. Mimo że dzięki niebywałemu szczęściu stał się posiadaczem dwóch wierzchowców, nie skorzystał z ich grzbietów w drodze powrotnej. Dało mu to czas na przemyślenia. Konie zostawił przy stajni. Nie zdjął z nich ani kulbak, ani siodeł, robił tak już kilkukrotnie i miał pewność, że nawet bez jego nadzoru zwierzęta zostaną dobrze potraktowane.

Straże przy bramie zrazu go nie poznały, ale po okazaniu dwóch części podarowanego miecza wpuściły go, żarliwie przepraszając. Dostał nawet obstawę w postaci uzbrojonego w pochodnię strażnika. Dzięki niemu nie musiał błądzić po ciemku w podobnych do siebie, jak igły na sośnie, uliczkach.

Wszedł do chałupy, drzwi lekko zaskrzypiały. Maryna już spała, więc starał się zachowywać najciszej, jak potrafił. Ściągnął brudne ubranie, przemył się nieco i ułożył obok niej. Ciepło i miękkość kobiecego ciała sprawiły, że przeżycia minionego dnia prysnęły niczym nocny koszmar o brzasku poranka. Zapadł w głęboki sen.

Rano radość kochanków ze spotkania była ogromna. Tym większa, gdy okazało się, że pieniądze, owe pięćdziesiąt monet od wodza, wzięła pod opiekę Maryna. Skrupulatnie je przeliczyła i zakopała pod polepą tuż za progiem. Marcin pochwalił ją za roztropność i opowiedział jej o swojej przygodzie. Później kochali się długo i głośno. Zachowywali się tak hałaśliwie, że nie tylko sąsiedzi, ale chyba cała ulica słyszała, że u nich wszystko w porządku. Parokrotnie nawet jakieś zazdrosne matrony próbowały przez drzwi ingerować w szczęście kochanków, ale ci, zajęci sobą, nie zwracali na to uwagi.

Koło południa wstali i zjedli późne śniadanie – pierogi, które Maryna ulepiła poprzedniego dnia. W końcu Marcin zostawił ukochaną w chałupie, a sam poszedł szukać ludzi, którzy mogli nakierować go na trop prześladowcy. Zajrzał do karczmy, ale o tak wczesnej porze mógł porozmawiać tylko z karczmarzem. Ten, nie wiedzieć czemu, zapadł na dziwną niepamięć, bo za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, kto z dobrze sytuowanych mieszkańców grodu był u niego wczorajszego wieczora. Wykręcił się, mówiąc o stałych bywalcach i ogólnym ścisku, który to rzekomo uniemożliwił mu zapamiętanie wszystkich. Było to oczywiste kłamstwo, bo w grodzie, w którym żyło nie więcej niż trzystu ludzi, było rzeczą naturalną, że każdy każdego musiał znać. Ponadto profesja karczmarza wymagała doskonałej pamięci, koniecznej do spamiętania każdego zamówienia i każdego rachunku.

Marcin wyszedł na ulicę przygnębiony, bo w tej sytuacji zaczął podejrzewać również karczmarza. „A może spiskowców było więcej?” – zastanawiał się. Drugim tropem byli bracia dęby, ale ci jak na złość zniknęli jak kamfora. Normalnie widoczni z daleka i łatwo rozpoznawalni w tłumie, dzisiaj nikt ich jednak nie widział. Marcin przeszedł się po podgrodziu, wypytał partaczy szewskich, bednarzy, pastuchów, zajrzał do młyna, aby pogadać z młynarzem, ale wszystko to na nic się zdało. Braci dębów nikt nie widział. Dwa razy ktoś skierował go na gościniec prowadzący na wschód. Tam spotkał starego, prawie głuchego Boda, który siedział w tym samym miejscu chyba od czterdziestu lat i strugał figurki bogów. Ten jednak też nie widział braci. W ten sposób stary Bodo również stał się podejrzany. Zresztą wszyscy, z którymi Marcin rozmawiał tego popołudnia, wydali mu się dziwni. Zawsze mili dla niego i uśmiechnięci, tego dnia byli wyjątkowo małomówni, a czasami wręcz opryskliwi, jakby padł na nich jakiś zły urok. Co więcej, gdy Marcin w końcu wrócił do grodu, dowódca straży zbeształ go za wczorajszy późny powrót i zapewnił, że następnym razem będzie musiał zadowolić się noclegiem na słomie pod bramą.

Coś było nie tak i dawało się to wyczuć. W osadzie, w której normalnie panowały spokój i życzliwość, teraz zagościł prawdziwie bojowy nastrój. Marcin wszedł na niewielki plac koło bramy. Pokłonił się figurce Marzanny i rozejrzał się dookoła. Nie chodziło o niego, wszyscy byli jacyś odmienieni. Handlarz ryb krzyczał na kupującego, że jego ryby są zawsze świeże i nie życzy sobie takich insynuacji. Kupujący darł się na cały rynek, żeby nie kupować od handlarza tych, jak to określił, „śmierdzących jak onuce trupów”, za co dostał karpiem w twarz. Kobieta wyplatająca kosze dźgała wiklinowym patykiem siedzącego obok starca i próbowała z premedytacją trafić w jego drewniane oko. Inna lamentowała nad rozlanym mlekiem, dzieciarnia goniła psa, rzucając w niego patykami, i nikt nie zwrócił im uwagi. Wszyscy mieli napięte miny i groźne grymasy na twarzach. Ktoś właśnie wciągał wóz na ryneczek i bez pardonu zahaczył nim Marcina. Zabolało.

– Jak prowadzisz, chamie – wyrwało mu się bezwiednie.

– Łodsuń się żesz. Nie widzisz, jakie to ciężkie. – Usłyszał Marcin zamiast przeprosin,  machnął więc ręką i nie kontynuował rozmowy.

Przestał się zastanawiać nad tajemniczym zachowaniem mieszkańców i wrócił myślami do swoich spraw. Bracia dęby jako jedyni mogli mu pomóc rozpoznać kanalię odpowiedzialną za jego porwanie. Ruszył w stronę grodu, by tam zasięgnąć języka. Po drodze usłyszał jeszcze kilka kłótni.

W drzwiach pałacu, zawsze otwartych dla poddanych, minął się z kapłanem. Wymienili się groźnymi spojrzeniami i trącili z niechęcią ramionami. Marcin odnotował w myślach, że kapłan też jest osobą postawną i posiadaczem niewątpliwie garbatego nosa, co stawiało go w kręgu podejrzanych. Ponadto, jak każda osoba bliska bogom, był osobą majętną, co sprawiało, że z pewnością miałby fundusze na przeprowadzenie porwania. W ten sposób klecha awansował na szczyt listy podejrzanych, ale żeby oficjalnie posądzić świętobliwego, Marcin potrzebował dowodów, a nie tylko domysłów.

Igła wszedł na główną salę. Stoły po uczcie już sprzątnięto, pozalewane piwem kamienne posadzki posypano piachem i zamieciono. Drewniane kolumny, na których wspierali się co słabsi biesiadnicy, doczyszczono z wymiocin. Tron wodza wrócił na miejsce, ale jego samego na nim nie było. Każdego dnia o tej porze wódz wodzów przyjmował poddanych lub słuchał raportów, ale nie dziś. Dzisiaj Marcin zastał pusty tron i grobowe milczenie. Nie było pachołków ani żadnych kręcących się bab, ba, nawet okiennice nie były otwarte, co dodatkowo potęgowało wrażenie pustki. Pogrążony w ciszy dwór nie wróżył niczego dobrego. Pełen obaw Igła pobiegł do kuchni. Zapytał zajętych pichceniem kobiet o wodza, ale te go dzisiaj nie widziały. Pognał więc na prywatne komnaty i odetchnął z ulgą. Przy drzwiach zastał siedzącego na zydlu skrybę.

– Co się dzieje? Gdzie jest wódz?

– Śpi – usłyszał w odpowiedzi – mizerny jakiś. Już drugi dzień słabuje. Wczoraj myśleliśmy, że to kac, ale dzisiaj posłałem po kapłana, właśnie wyszedł.

– Mogę go zobaczyć? – zapytał Marcin, ale z niechętnej miny skryby wywnioskował, że to nie jest dobry pomysł.

– Jeśli musicie, to wchodźcie.

Marcin zapukał delikatnie w masywne drzwi. Nie usłyszał żadnego odgłosu wewnątrz, więc popchnął je mocno i wszedł do izby. Na wielkim łożu pod pierzyną leżał wódz wodzów. Nie spał, oczy miał otwarte i patrzył na gościa. Na bladym licu malował się niewyraźny uśmiech.

– Ach, wejdź, Marcinie. Rad jestem z twojego przybycia. – Wódz podniósł się do góry, by lepiej go widzieć.

– Witaj, panie. – Marcin klęknął i pokłonił się nisko. Podsunął sobie stołek i usiadł przy łóżku. – Co wam dolega, panie? Czyście chorzy?

– Słaby jestem. Wczoraj mi łeb pękał, ale dzisiaj tylko słabym. Jutro powinno już być dobrze. Kapłan już był, okadził pokój i odpoczywać nakazał. Poszedł na wieś po zioła. Aleśmy zabalowali, co? – Na wspomnienie biesiady wodzowi powrócił na twarz rumieniec.

– Tak panie, zabalowaliśmy. Wódz wie najlepiej, jak się bawić. Ale jaki ja miałem poranek… – Marcin opowiedział mu o porwaniu. Z detalami opisał porywaczy i nie omieszkał wspomnieć o narzędziach, jakie ze sobą przywieźli. Później zdał raport z tego, co usłyszał od oprawcy.

– Z garbatym nosem, mówicie. – Wódz się zastanowił. – I musiał być majętny.

– To już nie jest takie pewne, później wykoncypowałem, że im jeno na przynętę o tych pięćdziesięciu monetach powiedział. Moje życie nie jest tyle warte – zażartował Igła. – Wydaje mi się, że oni mieli zginąć zaraz po robocie.

– To możliwe. – Wódz się zasępił.

– Teraz jedynie bracia dęby mogą poznać gagatka, a i oni zniknęli.

– Dęby zniknęli. – Wódz się zaśmiał. – Takich to raczej trudno schować.

– Chyba, że pod ziemią.

– Czy ty sugerujesz, że… – Wódz przejechał palcem wskazującym po szyi.

– Byłem dzisiaj w karczmie, panie. Właściciel, który zawsze miał świetną pamięć do twarzy, nie zapamiętał nikogo z wczorajszego wieczora. Ludzie na ulicy gadają, że braci nie widzieli od przedwczoraj. Wydaje mi się, że komuś bardzo zależy na dyskrecji. Do tego stopnia, że jest w stanie zabić.

– Braci dębów byle kto nie zaskoczy – stwierdził wódz. – Sam ich widziałem, gdy kiedyś wdali się w bójkę na podgrodziu. Tamtych ze sześciu było i to z siekierami, a oni w samych koszulach. I co? I nic. Rywale zbierali zęby, a braciom nawet włos z głowy nie spadł. A przecież musieli być wtedy dopiero młokosami, bo i ja sam dużo młodszy byłem. Wiesz, czemu nie mam ich w drużynie? Bo nie chcieli, a nikt by ich siłą nie zmusił. Powiedzieli, że oni tu przybyli, żeby pomagać ludziom, i że służba ich nie interesuje.

– To oni nie są stąd? Skąd pochodzą w takim razie? – zaciekawił się Marcin.

– A bo ja wiem, tutaj wielu takich jak ty „już stąd” – prychnął wódz i wyszczerzył się na wspomnienie swojego żarciku z przemowy. Jego gość odwzajemnił uśmiech, bardziej z grzeczności, bo po prawdzie żart był słaby.

– Nie zmienia to faktu, wasza miłość, że bracia zniknęli.

– Znajdą się, a póki ich nie ma, wypytaj jeszcze karczmarza. Jeśli dostał mieszek za milczenie, to daj mu większy na zachętę. To chciwy człek. Żadną monetą nie pogardzi, a ty masz przecie pokaźną sumkę z mojego skarbczyka. – Wódz uśmiechnął się, trochę jakby zjadliwie.

Pomysł był dobry, ale Marcinowi jeszcze jedna rzecz chodziła po głowie.

– Wasza miłość, całe to zdarzenie podsunęło mi pewien pomysł. A co gdyby dało się takie metody zastosować na szerszym polu?

– Co masz na myśli?

– No, gdybyśmy tak prowadzili politykę.

Wódz wytrzeszczył oczy, kompletnie nie rozumiejąc jego toku myślenia.

– Przecież porwać można nie byle kogo, a dla przykładu takiego Wilhelma Trwożnego – pospieszył z wyjaśnieniami Marcin. – Pojechać tam na ucztę, zabawić się nieco, a jednocześnie przygotować kilku ludzi, którzy go ucapią i wywiozą w las. Tam go zgładzić i problem z głowy.

– Eee, nie. Od razu by go szukali. No i gdyby się nie udało, to mielibyśmy całe niemieckie wojsko w dwa dni pod naszą granicą.

– Niekoniecznie. Można by winą obarczyć kogoś innego. – Marcin kombinował. – Wystarczyłoby, żeby drużyna Wilhelma znalazła przy jego oprawcach pisma napisane, powiedzmy, po rusku. Oprawcach, którzy oczywiście by nie przeżyli.

– Przecież mamy na razie spokój z Niemcami. – Wódz zmarszczył krzaczaste brwi.

– Mówię przykładowo. Chodzi o to, że moglibyśmy mieć drużynę powołaną specjalnie do tego typu zadań. Nie musi chodzić o Wilhelma. To powinien być oddział do wszystkiego. Taki, który się sprawdzi i na dworze, i na froncie. Taki, co to w lesie sobie poradzi, i w dworskich układach też będzie się umiał odnaleźć.

Wódz się zamyślił. Podrapał ręką wysokie czoło, podłubał w nosie i rzekł:

– Niegłupi to pomysł. Nie przeczę, że przydałaby się taka mała drużyna do zadań specjalnych. A wy, Marcinie, dalibyście radę poprowadzić taki oddział? Co jak co, ale to wy jesteście najlepiej obeznani w takich sprawach. I gadać pięknie potraficie, i z dwoma oprawcami sobie poradziliście, nie przeczę, kupę szczęścia mieliście, ale do takiej roboty tyle właśnie szczęścia trzeba mieć.

Marcin wstał gwałtownie ze stołka, wyprężył się jak struna i oparł:

– Będę zaszczycony.

– Świetnie! – Wódz klasnął w dłonie. – Skryba! – wydarł się na całe gardło, a skryba czuwający po drugiej stronie drzwi posłusznie wmaszerował do komnaty.

– Wasza miłość wzywał?

– Pisz. Niniejszym powołuję nową jednostkę do ochrony naszego państwa, a jego dowódcą, oddziału, nie państwa – mrugnął do Marcina – mianuję Marcina z Łysej Góry – zagrzmiał na tyle uroczyście, na ile pozwalała mu pozycja w łożu.

Skryba chwilę jeszcze notował i przyzwyczajony najwyraźniej do wszelakich edyktów i rozporządzeń odparł tylko:

– Czy to wszystko, panie?

Wódz chwilę myślał, ale w końcu machnął ręką i skryba posłusznie opuścił sypialnię. Marcin wciąż wyprężony nie bardzo wiedział, co zrobić. Wódz natomiast przyzwyczajony do postępowania z żołnierzami wydał krótką komendę:

– Spocznij.

Na te słowa nowo powołany dowódca wypuścił powietrze z płuc i odetchnął głęboko.

– Powinieneś teraz dobrać sobie ludzi – rzekł wódz przyjaźniejszym, braterskim wręcz tonem. – Proponuję poszukać pod granicą. Ci i kulturę, i język sąsiada znają dobrze. Oczywiście pozostawiam ci całkowitą swobodę, ale zawsze możesz liczyć na moją radę.

– Dziękuję, wasza miłość. Tak zrobię. Na początek w obawie o własne życie prosiłbym jednak o wyznaczenie mi kogoś do obstawy. Jeśli mam znaleźć odpowiednich ludzi, będę musiał trochę pojeździć, a to się wiąże z pewnym niebezpieczeństwem, zwłaszcza w świetle wczorajszej przygody.

– Masz rację, Marcinie, lepiej nie ryzykować. Dopóki twoi wrogowie się nie odnajdą, przydzielam ci Bolka. To wspaniały chłopak, znam go od dziecka. Przysłuży ci się nie raz.

– Dziękuję, wasza miłość.

– A teraz powiedz, masz coś jeszcze do mnie?

– Nie, panie.

– A więc odmaszerować!

Marcin odwrócił się na pięcie i wyszedł. Tylko skryba siedzący przy drzwiach zauważył chytry uśmiech na twarzy Igły, gdy ten opuszczał pokój. Plan Marcina powiódł się w stu procentach, zdobył ochronę, której potrzebował, i władzę, której pragnął. Na razie władza może nie była zbyt wielka, ale plany miał ogromne, a pierwszy krok ku ich realizacji został właśnie poczyniony.

W poczuciu spełnienia i bezpieczeństwa nie zastanawiał się dłużej ani nad oprawcami, ani nad braćmi dębami, nie myślał też o dziwnych nastrojach mieszkańców grodu. I bardzo źle, że o tym nie myślał, bo to wszystko się ze sobą łączyło.

 

***

Dwie identyczne postacie wędrowały przez łąkę. Na tle zachodzącego słońca ich masywne ciała rzucały długie cienie na kołyszące się morze trawy. Każdy z nich, wyposażony jedynie w niewielki tobołek przewiązany na kiju, pogwizdywał inną melodię. Gdy obie się zakończyły, padło długo wyczekiwane pytanie. Pytanie, na które obaj nie znali odpowiedzi, ale które należało zadać:

– Co teraz z nimi będzie? – zapytał Lel Polela. Ten wzruszył jedynie ramionami wpatrzony ciągle w horyzont.

– Poradzą sobie? – Znów wzruszenie ramion, lecz tym razem po dłuższej chwili Polel z westchnięciem rzekł:

– Ludzie bez bogów dziczeją. – Kolejny raz zapadło milczenie. Jedynie szum wiatru i śpiew świerszczy towarzyszyły im w wędrówce w nieznane.

– Wrócimy tu kiedyś?

– Wrócimy – odparł Polel bez chwili wahania. – Muszą jedynie na to zasłużyć.

 

CHŁOP ŻYWEMU NIE PRZEPUŚCI

W ciszy popołudniowego słońca pod olbrzymim dębem leżał stary wędrowiec. Zwyczajem wszystkich korzystających z poobiedniej drzemki trzymał w ustach słomkę. Nie wadził nikomu i cieszyło go, że i jemu nikt nie przeszkadza. Nikt od niego niczego nie chciał, a i on od nikogo niczego nie potrzebował. Był sam. Wszystko, co miał, to niewielki tobołek, kij wędrowny i kapelusz utkany z trawy, teraz nasunięty na oczy.

Ptaki w gałęziach nieśmiało śpiewały, tak samo jak on rozleniwione tym sielskim dniem. Okoliczne pola, zielone od wyrosłych już zbóż, delikatnie falowały na wietrze, odsłaniając gdzieniegdzie czerwone kwiaty maków. Na niedalekim wzgórzu kilka chałup świeciło w niebo jasnożółtymi strzechami.

W ten senny obraz leniwego popołudnia wkradł się niepostrzeżenie nowy element. Początkowo cichy, z czasem narastający do wyraźnego dudnienia, tętent koni. Wędrowiec zsunął kapelusz z oczu i uniósł się na łokciach. Rozejrzał się wokoło, ale niczego nie zobaczył. Wstał, aby zza wysokiej trawy spojrzeć dalej. Od strony grodu, do którego wybierał się na nocleg, zbliżało się kilku konnych. W rozgrzanym powietrzu ich sylwetki zmywały się ze sobą i drgały. Gdy podjechali nieco bliżej, dało się naliczył ich pięciu. Jadący na czele najpewniej był dowódcą. Za nim parami galopowało czterech zbrojnych we włócznie wojów. Mimo upalnego dnia przywódca miał na sobie grubą, włochatą kurtę. Spod żelaznej obręczy, którą nosił na głowie, spływały strąkami na wąskie ramiona tłuste, czarne włosy.

Wędrowiec dostrzegł u konnych miecze przy bokach i puklerze, niechybnie świadczące o zbrojnym charakterze ich wyprawy. Starzec, który nigdy niczego złego nikomu nie zrobił, oprócz tego jednego razu, gdy wiele lat temu dał w pysk absztyfikantowi swojej córki, nie przeląkł się jednak. Wyznawał bowiem tę mało popularną zasadę, że sprawiedliwy człek nie ma się czego obawiać. Wziął tylko swój kostur podróżny w rękę i stanął pod drzewem, obserwując uważnie oddział. Jadący przodem najwyraźniej go dojrzał, bo wskazał nowy kierunek i po chwili wszyscy łukiem skierowali się ku starcowi. Wędrowca z każdą sekundą opuszczała pewność siebie. Było już jednak za późno na ucieczkę, oddział galopował prosto na niego. W pełnym pędzie dowódca wyjął z cholewy bat i chlasnął nim starca w twarz. Ten padł na ziemię, brocząc z otwartej rany, a konni pogalopowali w kierunku pobliskiej osady.

– Widzieliście, jak go chlasnąłem! – zakrzyknął z dumą w głosie dowódca. Zza jego placów doleciały głośne śmiechy i gwizdy. – Niech zna dziad swoje miejsce na tym świecie! – zawołał do kompanów. – Drugi raz się nie wychyli!

Tratując gniazda kuropatwom i płosząc zające, oddział zbliżał się do niewielkiej osady, złożonej jedynie z kilku chałup i chlewików, dwóch drewnianych obórek i tyluż samo kurników. Zwolnili przed zabudowaniami i stępa wjechali w opłotki. Nikt ich nie przywitał, jedynie ujadanie psów i kręcący się przy obejściach drób świadczyły o tym, że ktoś tu mieszka.

– Gospodarzu! – zakrzyknął dowódca, ale nie spotkało się to z żadną reakcją. – Gospodarzu! – ponowił wezwanie.

Po chwili z jednej z chat wyszedł nieśmiało chłop i stanął na progu. Z kolejnych chat wyjrzało jeszcze kilka osób i też stanęło w drzwiach.

– Podejdźcie bliżej – spokojnie zwrócił się do niego konny.

Chłop ściągnął czapkę z głowy i trzymając ją oburącz przy piersi, zbliżył się do dowódcy. W tym momencie uwolniona ze strzemiona noga kopnęła go w twarz.

– To tak witacie swego pana, psubraty! Tacy to z was gospodarze! Gzicie się po chałupach, miast w polu robić, lenie! – Sięgnął po bat i zdzielił nim chłopa.

Pozostali konni chwycili włócznie i stanęli wokół dowódcy, aby zabezpieczyć go przed ewentualną próbą obrony. Raz po raz pan na włościach smagał batem jęczącego chłopa, który zasłaniał się pokrwawionymi rękami. Pozostali mieszkańcy osady mogli tylko w milczeniu obserwować ten makabryczny pokaz władzy. Baty spadały na bogu ducha winnego chłopa, który najzwyczajniej w świecie pierwszy zdążył wyjść z chałupy. Pozostali kmiecie wiedzieli, że każdy z nich mógł się znaleźć w jego sytuacji. W końcu pan się zmęczył i dysząc ciężko, zawołał:

– Nawet na baty nie zasługujecie, chędożone nieroby! Za wasze nieróbstwo i pogardę dla władzy nakładam na tę wieś nową daninę. Jutro o świcie odprowadzicie do grodu dwie jałówki i dziesięć kaczek, a po żniwach oprócz zwyczajowych dwóch worków zboża od każdej rodziny przyniesiecie jeszcze po jednym.

Nikt nie śmiał się odezwać, choć był to już podatek głodowy. W osadzie, w której wszystkiego było siedem krów, oddanie dwóch na rzeź było olbrzymią stratą, a oddanie trzech worków ziarna przez każdą rodzinę groziło głodem jeszcze przed pierwszymi odwilżami. Pan był srogi, a daniny mu składane obfite, a jednak po takim pokazie siły nikt nie zabrał głosu. Jak zwykle w takich sytuacjach prosty lud myślał sobie, że jeszcze nie jest tak źle, że może da się jakoś wytrzymać i choć bywa ciężko, to jednak jakoś się żyje. Oczywiście w tym momencie odmiennego zdania był skatowany chłop, którego pocięta skóra dawała jasno do zrozumienia, że dużo gorzej być już nie może.

– Od dzisiaj będę miał was, psubraty, na oku i będę częściej do was zaglądał. A gdy jeszcze raz zauważę, że miast robić w polu, za dnia po chałupach siedzicie, to jak mi bogowie świadkami, spalę wam te wasze chaty. Rozumiecie?!

– Jakże to tak? – Jeden z chłopów nie wytrzymał i zbliżył się do konnego, świadom tego, ile ryzykuje. – Toż u nas wszystko porobione, pola zadbane, kamienie na kupę poznoszone, zwierzęta pokarmione. Jakże to tak? Przecież wszystko jak…

Nie dane mu było dokończyć. Bat znów świsnął w powietrzu i byłby wylądował na twarzy chłopa, ale ten przezornie zasłonił się czapą. Na taką bezczelność wściekłość wstąpiła we władykę.

– Samoobronę mi tu zakładasz?! – Zeskoczył z konia i podszedł do chłopa. Ten cofnął się o krok, ale strwożony nie śmiał zrobić drugiego. Dostał w nos pięścią odzianą w rękawicę i drugi raz pod oko. Osłonił twarz i wtedy spadł na niego kolejny cios, tuż za uchem. Chłop upadł na ziemię, gdzie zostały mu wymierzone jeszcze dwa kopnięcia w brzuch. Zacharczał i zwinął się z bólu, a usatysfakcjonowany pan wrócił na konia i wydał komendę:

– Ruszamy! Za mną, drużyna!

Oddział opuścił osadę. Chwilę wcześniej, gdy srogi pan okładał niewinnego kmiecia, ktoś jeszcze ją opuścił. Niepostrzeżenie pod strzechami przemknął cień. Był to młokos, syn wybatożonego gospodarza, który teraz gnał polami w kierunku sąsiedniej wioski. Sadził kroki niczym otropiony zając, skakał nad parowami i mknął jak wiatr, by ostrzec najbliższych sąsiadów. Dopadł w końcu do pierwszych ogrodzeń, przytrzymał się żerdzi i pochylony złapał kilka szybkich oddechów. Odepchnął się oburącz od ogrodzenia i wpadł na środek osady. Podobnie jak jego kolega po fachu pod Maratonem kilka wieków wcześniej, tak i on padł na kolana, dysząc ciężko. Uniósł nawet dłoń do góry, ale rozejrzawszy się dookoła, zorientował się, że obserwuje go jedynie drób. Zebrał wszystkie pozostałe siły i rozdarł się na całe gardło:

– Janosz nadjeżdża!

We wsi zawrzało. Z każdej chałupy dało się słyszeć odgłosy przewracanych mebli, przekleństwa i brzdęk upadających narzędzi. Nim posłaniec złapał kolejny oddech, z chałup wylecieli przerażeni mieszkańcy. Nikt nie zajął się posłańcem, natomiast wieś rozkwitła życiem. Baby powyciągały tary i klamoty do prania i cerowania, a chłopi polecieli za chaty. Nieliczni starcy powyciągali zydle na zewnątrz i szybko zajęli się rzemiosłem. Przy studni od razu zrobiła się kolejka, a żuraw chodził tak, że jeszcze chwila i zacząłby dymić z wideł. Każda baba chciała wylać chociaż jeden ceber wody przed chatę, aby dało się zauważyć, jak bardzo jest zajęta pracą. Mimo że dzień był w pełni, dzieciaki zagoniono do dojenia krów, a korytka ku uciesze całego drobiu wypełniły się na nowo ziarnem i wodą. Nie miało to najmniejszego sensu i z pewnością przynosiło więcej szkód niż pożytku. Dojone krowy boczyły się i wywracały naczynia z mlekiem, a kury doznawały skrętu kiszek z przejedzenia. Niestety wszystko to było konieczne, aby uniknąć tak zwanego większego zła.

Po chwili pięciu konnych wjechało do wsi. Od pierwszych zabudowań witały ich uniżone ukłony i wiwaty na cześć mądrego władcy. Baby, i te młode, cycate, i te stare, szczerbate, uśmiechały się szeroko i klękały przed konnymi. Gdy stanęli w centrum, od razu podbiegło do nich kilku chłopców, by przytrzymać konie.

– Wołajcie sołtysa! – zwrócił się Janosz do cerującej baby.

Gdyby choć trochę znał się na cerowaniu, z pewnością zorientowałby się, że baba zszywała właśnie otwory na ręce w całkiem nowej kamizelce. Odłożyła kaftan szytą stroną do dołu, żeby nie było widać oszustwa, i pobiegła za chałupę. Tam oparci na widłach i kosturach stali wszyscy chłopi ze wsi.

– Ty idź.

– Nie, ty idź.

– Ja byłem poprzednio i kopa żem zarobił.

– A mi fęba fybił, skufwiel.

– Idź ty.

– Ja się boję, niech on idzie.

– Ja nie pójdę.

– Wyślijcie jego, on ostatnio mi miedzę zaorał.

– A ty mi kaczkę kopnąłeś, jak żeś przedwczoraj z pola wracał.

Popchnięciami i szturchnięciami chłopi wybrali w końcu jednego, który poszedł na hazard. Ten, ociągając się, z niewyraźnym uśmiechem na twarzy wychylił się zza chałupy i podbiegł do Janosza, kłaniając mu się w pas.

– Fitojcie, panie łaskafy. Fitojcie f nafej fkromnej ofadzie – wygwizdał przez braki w uzębieniu chłop i skłonił się nisko, zamiatając czapą obejście.

Pan wziął się pod boki i spojrzał na chłopa podejrzliwie.

– Coś żeś szybko wrócił z pola.

Chłop pomyślał krztynę, spojrzał z wyrzutem na babę i odpowiedział.

– A bo ja nie na polu fem był, ino w kufniku.

Janosz chwilę podumał, czym może być ów kufnik, ale ostatecznie postanowił nie drążyć tej kwestii. Odchrząknął tylko i przeszedł do innego tematu.

– A reszta gospodarzy gdzie? Też w kufniku?

– Nie. – Chłop rozdziawił japę, ukazując pełny, a właściwie już niepełny garnitur uzębienia. – A ło tam. – Wskazał za chałupę, ale szybko się zreflektował i machnął wolniej ręką, wołając: – Łooo tam, daleko w polu, panie. Zajęci cięfką codzienną pfacą. – Znów skłonił się nisko.

– Rofumiem, tfu, rozumiem. – Groźna mina Janosza nieco złagodniała. Otarł pot z czoła i spojrzał na słońce. – Odwiedzę ich w drodze do kolejnej osady.

W tym momencie dało się słyszeć cichy, oddalający się tupot kilkunastu nóg dobiegający zza chałupy.

– Co to było? – spytał.

– Kufy – odpowiedział chłop.

– Kufy?

– Kufy – potwierdził chłop i gwoli wyjaśnienia dodał: – Kufy hałasują w kufniku, to nic takiego.

Pan, dbając o swój wizerunek wszechwiedzącego władcy, zdecydował się nie zdradzać z brakiem podstawowej znajomości inwentarza wiejskiego. Podrapał się po brodzie, znów otarł pot z czoła i poprosił o wodę dla siebie i swoich przybocznych.

Ceber z głuchym stuknięciem uderzył o dno studni. Przerażona baba ponowiła próbę zaczerpnięcia wody z takim samym rezultatem. Zajrzała do środka i spojrzała z paniką w oczach na Janosza. Zauważył to i wolno, w obstawie swoich uzbrojonych po zęby wojów zaczął się zbliżać do baby. Ta jak głupia spróbowała jeszcze kilka razy, za każdym razem wywołując głuchy stukot o dno. W ferworze przygotowań na przybycie pana mieszkańcy osady wybrali w krótkim czasie całą wodę ze studni, która nie zdążyła się z powrotem napełnić. Janosz spojrzał na pęciny koni brudne od błota. Spojrzał na bezchmurne niebo, a następnie na przerażoną babę. Baba wreszcie zrozumiała, skąd brak wody, i zrozumieli to wszyscy mieszkańcy osady, którzy zaprzestali swoich zajęć i w ciszy śledzili sytuację. Niektóre kobiety powpychały dzieci do chat w przeczuciu, że zaraz wydarzy się coś złego. Nie myliły się. Janosz podszedł do studni.

– Coś nie tak? – zapytał złowrogo, zbliżając twarz do twarzy kobiety.

Przez drżące usta udało jej się jedynie wybełkotać:

– Wody nie ma.

Janosz rozejrzał się po osadzie. Przed kilkoma chatami siedziały zastygłe w bezruchu baby i trzymały śnieżnobiałe chusty na tarach. Słońce refleksami odbijało się w kałużach, w których z zamiłowaniem taplały się kaczki. Z innych kałuż chłeptały wodę zdyszane psy. Stary chłop moczył w balii gołe nogi. Janosz zrozumiał w końcu, jak bardzo został oszukany, gdy dojrzał kolejną babę, która niby to kąpała bachora. Dzieciak najwyraźniej znudził się siedzeniem w kadzi i teraz wstał, pokazując kompletnie pomoczone  ubranie.

Czerwień wstąpiła na policzki Janosza i w sekundę zajęła całe lico. Nawet uszy spąsowiały mu ze złości.

– Tacy to z was pracowici ludzie! – rozdarł się piskliwym głosem. – No to zaraz będziecie mieli co robić!

Chlasnął wierzchem dłoni babę stojącą przy studni, aż ta osunęła się na cembrowinę. Wściekły wpadł do jednej z chat i po chwili wyszedł z niej jakby już trochę mniej zły. Wszedł do kolejnej i opuścił ją z uśmiechem satysfakcji na ustach. Przez chwilę nikt nie rozumiał, co się stało. Pan wskoczył na konia i dał rozkaz do wyjazdu. Nim jeszcze opuścili zabudowania, doleciał ich pisk, a zaraz za nim drugi. W niebo ze strzech wzbiły się wysokie płomienie. Momentalnie obie chaty stanęły w ogniu. Ludzie rzucili się ratować, co się da. Z chałup powynosili, ile zdążyli, ale pusta studnia uniemożliwiła jakiekolwiek gaszenie. Nim oddział Janosza zniknął za borem, paliły się już cztery chaty, a niesiony wiatrem jęzor ognia lizał kolejne.

W trzeciej wsi mieszkał Wit, chłop prosty, lecz niegłupi. To do niego zawsze pchała się hołota, gdy coś we wsi było nie tak. Tym razem przylecieli wszyscy naraz. Ledwo co zdążył zakąsić kapusty z grochem, a już na przyzbie stała reprezentacja zarośniętych i śmierdzących polowymi pracami kmieci.

– Kumie, kum pozwoli. – Jeden z kmieci kiwnął palcem na Wita, nie śmiał bowiem wchodzić bez pozwolenia do izby.

Drewniana łyżka opadła na stół. Owalna twarz gospodarza powoli odwróciła się w ich stronę, pokazując zmarszczone krzaczaste brwi.

– Pali się?

– Ano na to wygląda.

Wit wstał od stołu. Mimo że chłop w drzwiach stał na wysokim progu, nie mógł się równać wzrostem z Witem. Chudy i długi jak kij od wideł Wit miał wzrostu tyle, ile rozumu. Tak się mówiło we wsi. On sam starał się z tym nie wychylać. Lubił spokój i porządek… i piwo. O tak, to ostatnie lubił najbardziej.

– To co się pali? – zapytał, gdy wyszli na gumno.

– A, ło – odpowiedział obrazowo chłop i wskazał ręką na zachód, gdzie w powietrze unosił się słup dymu. – Obórki się palą.

– O ho, ho. Trza by kogoś z pomocą im wysłać. Jak mi się zdaje, to nie jedna chałupa poszła z dymem, a całe sioło. Do wieczora możemy tu mieć kilka rodzin szukających dachu nad głową. Trzeba przygotować dodatkowe sienniki.

Paru chłopów od razu pobiegło, by wypełnić polecenie.

– Musimy im też zapewnić jakąś strawę. Ubijcie ze dwa woły, jeden może być mój.

Wit ruszył przez gumno w kierunku bijącego w niebo dymu. Założył prawą rękę za siebie, a lewą pocierał brodę.

– Musimy im pomóc jak najszybciej odbudować wieś. Jutro skoro świt wyruszycie z pogorzelcami z powrotem. Naostrzcie siekiery, bo roboty będzie od kuśki. Babom powiedzcie, żeby chleby piekły. Kryzysowa chwila wymaga kryzysowego myślenia – dodał sentencjonalnie, unosząc palec wskazujący do góry.

Chłopy pokiwały głowami.

– Ale co się tam właściwie stało? – zastanawiał się Wit, krocząc dostojnie jak czapla otoczony wpatrzonymi w niego kmieciami. – Ktoś coś wie?

– Jeno tyle, że dym widać – doleciał go głos z tłumu.

– Ano, dym widać. – Zatrzymał się i wpatrzył w unoszącą się czarną chmurę. – Leć no który do nich. Skoro nikogo do nas nie wysłali, to sami musimy się dowiedzieć. – Na te słowa z grupki wyrwał się chłop i pobiegł w siną dal.

Minęła chwila, gdy chłop zniknął za zabudowaniami i wszyscy usłyszeli dobiegający tętent koni.

– Oho! Wszyscy wiemy, co to oznacza – zakrzyknął Wit. – Na stanowiska!

Chłopi rozbiegli się, pozostawiając Wita na środku placu, ale ten nie zamierzał się ruszyć. Stał z założonymi do tyłu rękami i słuchał narastających miarowych uderzeń kopyt. Do wsi wjechali konni prowadzeni przez Janosza. Mimo wrednego charakteru i oczywistego braku cech dobrego przywódcy był on prawowitym władcą tych ziem. Dokładnie rzecz ujmując, był on synem prawowitego władcy, ale po śmierci ojca odziedziczył po nim urząd.

Było to w czasach, gdy wielki pomór pustoszył okolice i starszyzna musiała szybko zdecydować, komu powierzyć władzę. Pech chciał, że z braku innych kandydatur oddano ją w ręce Janosza. Po latach nikt już nie miał wątpliwości, że był to zły wybór, ale starszyzna do błędu przyznać się nie chciała. Młody pan rządził twardą ręką. Nikogo nie oszczędzał i nikogo nie wywyższał. Wraz ze swoją drużyną objeżdżał okoliczne wsie i tłamsił chłopów. Co z tego, że wszyscy wiedzieli, jaki to z niego suczy syn, skoro ziemie dobrze prosperowały. Mimo że chłopi coraz ciemniej widzieli swoją przyszłość, posiadłość Janosza opływała w dostatki. Kupcy przyjeżdżali i odjeżdżali, chwaląc gospodarnego władcę. Gdy parę razy zawitało u niego poselstwo wodza wodzów, też wyjechało w przekonaniu, że te ziemie są dobrze zarządzane. Dlatego też i starszyzna, znająca sytuację trochę lepiej, akceptowała te rządy twardej ręki.

A chłopi? Co z tego, że każda wizyta władcy kończyła się jakimś nieszczęściem. Co z tego, że przed każdą zimą kwitła korupcja, bo chłopi musieli przekupywać strażników, żeby ci wynosili im ziarno, które wcześniej oddali. Tego wszak przed obcymi widać nie było. Mnożyły się więc liczne afery natury gospodarczej i nawet od czasu do czasu kogoś złapano, ale lud musiał sobie jakoś radzić. Do worków z ziarnem dosypywano piasku lub wręcz moczono ziarna, by zajmowały więcej miejsca. Świnie prowadzone do grodu pasiono żwirem, by były cięższe, a krowom podwiązywano wymiona i czopowano odbyty. Takie i szereg innych praktyk wymusiła polityka Janosza. On sam tego nie zauważał, tylko z lubością kontrolował swych poddanych. Miał ambicję wiedzieć wszystko o wszystkich. Dlatego jeździł po wsiach i ganiał chłopów do pracy. Bił ich, kopał i znieważał w przekonaniu, że to banda darmozjadów, którym przypadło niebywałe szczęście urodzić się na jego ziemiach. Co najmniej raz w tygodniu odwiedzał kilka wsi, by uczyć moresu i krzewić dyscyplinę pracy. Tego dnia jednak przesadził. Gdy wjechał do wsi Górki, na środku placu ujrzał Wita. Podjechał do niego i zatrzymał konia tuż przed jego twarzą.

– Witajcie, Janoszu. – Władyka usłyszał przywitanie. – Nie wiecie może, cóż to za dym widać za lasem?

Lodowate spojrzenie chłopa wierciło mu głowę. Gdyby był nieco bardziej rozgarnięty lub gdyby zastanowił się choć przez chwilę nad tym, co zrobił, skłamałby lub wymyślił jakieś usprawiedliwienie dla swoich czynów.

– Spaliłem wieś – powiedział z dumą i spojrzał wyniośle na Wita. – Pieprzone nieroby chciały mnie oszukać. Mnie! Swego pana! Niech to będzie nauczka także dla was. Ciężką pracą narody się bogacą – dodał bezczelnie, a reszta drużyny zarechotała.

– Wyście nie ze wsi, to widać. – Wit pokiwał z politowaniem głową. – Jakbyście wiedzieli cokolwiek o życiu na wsi, to byście inaczej gadali. Powiem wam, tak na przyszłość, że są dwa okresy w ciągu roku, gdy chłop ma trochę wytchnienia. To zima i właśnie okres przed żniwami. Wtedy to chłop prosty ma czas zająć się rzemiosłem lub choćby i pochędóżką, gdy go ochota najdzie, coby następne pokolenie zmontować. Dobry władca wie takie rzeczy.

– Jak śmiesz mnie obrażać!

Z groźnych min drużyny Janosza Wit wywnioskował, że przesadził, ale wrodzona niechęć do niesprawiedliwości była w nim większa niż strach przed batem. Batem, który właśnie unosił się nad łbem konia.

– Stójże! – zakrzyknął Wit do Janosza. – Rozsądku nieco. Zsiądźże z konia, a oprowadzę was po wsi i co nieco poopowiadam.

Władyka zaskoczony posłuchał chłopa. Nikt wcześniej nie zaproponował mu lekcji, więc świadom swojego młodego wieku postanowił skorzystać z okazji i dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki. Zostawił konia i w towarzystwie uzbrojonych po zęby wojów wybrał się na przechadzkę po wsi. Przestraszeni chłopi umykali przed nimi, gdzie się dało. Baby chowały co ładniejsze córki do chat, a Wit, dostojny i opanowany, tłumaczył Janoszowi, skąd się biorą jajka i jak to się dzieje, że świnia żre. Ogólnie przekazał mu wiedzę oczywistą nawet dla wiejskiego pięciolatka, ale dla władcy była to najwyraźniej wiedza tajemna. Nie była to jednak z pewnością tajemnica dla jego wojów, którzy coraz wścieklejszym wzrokiem patrzyli na Wita. Irytowało ich, że z taką łatwością robi z ich pana idiotę, a pan zasłuchany w opowieści patrzył, jak się karmi kaczki i doi krowy. Sam kiwał co chwilę mądrze głową i dostojnie przechadzał się po kolejnych kaczych kupach.

– I stąd właśnie, wasza łaskawość, bierze się ten nieprzyjemny fetor – wyjaśnił Wit, wskazując drzwiczki od chlewika. – Wasza miłość powinna sama sprawdzić, jak bardzo cuchnie w środku – powiedział i wepchnął zaskoczonego Janosza do środka.

– Już! Wypuść mnie! Śmierdzi! – krzyczał władca z chlewika, podczas gdy reszta wsi wybornie się bawiła.

– Teraz już wasza miłość rozumie, ile to rzeczy musi prosty chłop wytrzymywać na co dzień.

Janosz w zrozumieniu pokiwał głową.

– Na dzisiaj wystarczy. – Tymi słowami Wit zakończył wycieczkę i podprowadził Janosza do koni. – Późno się robi. Do grodu kawał drogi, a u nas w borze nocą wilki grasują. Ale zapraszamy w każdej chwili, a przekona się wasza miłość, że nikt tu nie próżnuje – powiedział i pomachał mu ręką na pożegnanie.

Gdy jeźdźcy zniknęli za zakrętem, wszyscy odetchnęli z ulgą.

– No to teraz musimy go zabić – stwierdził krótko Wit, gdy podbiegło do niego kilku kmieciów. Na widok ich przerażonych twarzy dodał: – Niewiedza i głupota groźniejsze są od bata, ludkowie moi. Lepiej będzie dla wszystkich, jak umrze, bo inaczej nam to nasze sioło też gotów spalić. Poza tym – to już powiedział ciszej – będę miał przechlapane, gdy mu jego kamraci wytłumaczą, że z niego zakpiłem.

Wieczorem zabrała się rada, której przewodniczył Wit. Do mieszkańców wsi dołączyła grupa ze spalonych Obórek. Lamentom i utyskiwaniom na ciężki los nie było końca. W końcu Wit przedstawił swój pomysł.

– Sprowadzisz na wszystkich zgubę – rozległy się głosy przestraszonych kmieciów.

– Wpędzisz nas w niełaskę.

– Nikogo w nic nie wpędzę, oprócz siebie – odparł Wit pewnym głosem. – Wezmę winę na siebie i po wszystkim oddam się w ich ręce. Za Janosza czeka mnie śmierć, bo tej zniewagi mi nie darują, ale jak go zabraknie, to będą mnie musieli zawieźć do stolicy na sądy. Tam przed obliczem Lecha opowiem, jaki naprawdę był Janosz. Złożę mu relację o wszystkich krzywdach, które nam wyrządził, to może następny władca będzie lepszy.

Kmiecie zastanowili się przez chwilę nad słowami Wita.

– Ale jak chcesz tego dokonać, skoro on zbrojny jeździ? – zapytał jeden.

– W tym niestety będziecie musieli mi pomóc.

Po tych słowach w izbie podniosła się wrzawa. Jedni poparli pomysł Wita, inni mówili, że tak źle jeszcze nie jest. W gruncie rzeczy wszyscy jednak wiedzieli, że trzeba to było zrobić. Powstrzymywał ich jedynie strach. Strach przed odpowiedzialnością, strach przed karą i ten największy, strach przed zmianami. Wszak przecież tak to zwykle bywa, że każdy, nieważne, jak źle mu się wiedzie, boi się uczynić cokolwiek z obawy przed pogorszeniem. Tak było i w tym wypadku. Kłócili się ze sobą, wymachiwali kijami i grozili sobie pięściami do późnej nocy. W końcu, gdzieś w tłumie, pojawiła się myśl prosta, lecz prawdziwa. Myśl stara jak świat, że przecież nie może być źle, gdy będą się trzymać razem. Rozeszła się jak fala po ludziach, budząc nową nadzieję i gasząc strach. Wnet siła wstąpiła w ich serca i napełniła głowy ochotą do czynów. Miast pieklić się i lękać o przyszłość, raz dwa opracowano plan. Plan złowrogi i mściwy, okrutny i sprytny. Plan zabicia złego władcy.

Do jego realizacji potrzeba było trochę mięsa i dużo krwi. O tak, krwi potrzeba było bardzo dużo. W tym celu ubito kilka jałówek i całą rzeszę drobiu. Przez tydzień mieszkańcy wsi opływali w mięsiwo, ucztując, ile wlezie. Znali wszak dobrze zwyczaje swego pana i nie spodziewali się wizyty przed tygodniem. W tym czasie wzniesiono też kolektywnie kilka chałup w spalonych Obórkach. Polecono także ich mieszkańcom, co mają robić, gdy nadejdzie pora.

Równo siedem dni później Janosz znów wybrał się na objazd swoich ziem. Nienauczony niczego znieważał i bił batem swych poddanych. Wyzywał ich od nierobów, groził daninami i znów kilku chłopów padło pod jego ciosami. W Obórkach pokiwał tylko z uznaniem głową nad tempem prac, nie poczuwał się jednak do winy za krzywdę mieszkańców. Gdy dotarł do wsi Górki, ponownie stanął oko w oko z Witem. Ten opanowanym i miłym głosem niespodziewanie poprosił go o radę. Weszli razem do chałupy i długo dyskutowali. O czym? To nieistotne, bo chodziło tylko o odciągnięcie uwagi władcy na jakiś czas. W tym czasie kmiecie z obu wsi zaczęli realizować złowrogi plan. Beczki z krwią i mięsem powieziono w las. Tam wylano krew na drogę, tworząc krwiste błoto i kałuże. Mięso rozrzucono po krzakach, by swoim zapachem zwabiło wilki.

Po zmroku Wit wypuścił Janosza z chaty. Ten zapewnił, że przemyśli całą sprawę i za tydzień da odpowiedź. I choć nikt się nie dowiedział, czym Wit zajął władcę, to wszyscy mieli nadzieję że odpowiedzi już nie usłyszą.

Janosz wsiadł na konia i dał rozkaz do wyjazdu. Jeźdźcy zniknęli za chałupami i pogalopowali drogą prowadzącą w bór. A tam… Tam rozpętało się piekło. Zwabione zapachem wilki rzuciły się na pokryte krwią pęciny koni. W niemal zupełnej ciemności jeźdźcy kłuli dzidami na oślep i ryczeli dziko. Przerażone konie stawały dęba, kopiąc i rżąc w agonii. Otoczone stadem wściekłych bestii nie reagowały na ostrogi i szarpnięcia wędzisk. Przeciwnie, przerażone same zaczęły kąsać po udach swych jeźdźców, by jak najszybciej pozbyć się obciążenia i uciec. Wściekłe psy pobudzone zapachem mięsa chciały ucztować. Pokrwawione kły i pazury co i rusz przecinały końską skórę. Zmęczeni nieustannymi atakami jeźdźcy w końcu, jeden po drugim, osuwali się z kulbak w rozszalałe stado. Tam, zasłaniając się rękami i nogami przed ostrymi zębami, darli się w niebogłosy. Odciążone konie wyrwały się z okrążenia i pognały przed siebie, odciągając część watahy.

Wtedy na miejsce ruszyli chłopi. Uzbrojeni w widły i pochodnie szli zwartą grupą przez las. Za sobą ciągnęli płonący wóz z sianem i drewnem. Szli, hałasując i odstraszając kolejne bestie. Gdy doszli do oddziału Janosza, zamarli z przerażenia. Władca i jego czterech wojów leżeli na ziemi, cali we krwi i błocie. Wyglądali jak obdarte ze skóry truchła, które na dodatek się ruszały. Czterech jeźdźców dokonało żywota pod szybkimi pchnięciami wideł. Piąty nie miał tyle szczęścia. Janosz leżał na wznak z otwartymi oczami. Z jego pokąsanych nóg, ramion i twarzy sączyła się świeża krew, dużo jaśniejsza niż krwawe błoto. Wit stanął nad nim w rozkroku. W dali rozległo się przeciągłe rżenie konia przechodzące w kwik. To wilki rozpoczynały ucztę. Przez zalane krwią oczy Janosz spojrzał na Wita. Oświetlona płomieniami twarz chłopa wydała mu się prawdziwie demoniczna. Zobaczył jeszcze, jak Wit unosi oburącz nad głowę ciężką siekierę.

– Siły natury w służbie człowieka, skurwielu – powiedział, a Janosz dostrzegł jeszcze blask jej żelaza, na sekundę nim opadła i rozłupała mu czaszkę.

Legendy o tym wydarzeniu niosły się z ust do ust okolicznych kmieci. Niektórzy twierdzili, że było to we wsi Obórki, inni, że we wsi Górki. Jedni i drudzy mieli rację, a jednocześnie się mylili. Jedno było pewne – każdy władca, który usłyszał tę historię, zmieniał diametralnie swoje podejście do chłopów. Żaden nie chciał skończyć jak znienawidzony Janosz. Jeszcze przez długi czas chłopi z obojętnością patrzyli na swoich władców, świadomi swej władzy nad nimi. Przecież to tylko dzięki ich akceptacji władza ową władzę miała. A zresztą co to za władza, którą mogą obalić kilka beczek krwi i wataha wilków. Zwyczajnie pozorna.

Wit natomiast postąpił honorowo. Tak jak obiecał, następnego dnia poszedł do grodu. Oddał się w ręce strażników i zdał relację z wczorajszych wydarzeń. Gdy opowiadał wszystko ze szczegółami, widział, jak w ich oczach rośnie przerażenie. Wiedział, że zawiozą go do stolicy i postawią przed władcą, dokładnie tak, jak przewidział. Bo tak to już jest na tym świecie, że pozbawiona głowy silna ręka posłucha każdego, kto wie, co robi.

 

ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

– Ja cię, góra.

Niemal trzydziestoosobowy rzeczny oddział ochrony pogranicza stanął jak wryty. Po prawdzie odeszli dość daleko od rzeki, ale mieli ku temu poważny powód. Zamiast pilnować rubieży, wkroczyli kupą na teren zachodniego sąsiada za namową swojego dowódcy, więc był to poniekąd rozkaz.

Plan był banalnie prosty. Gdzieś tam na pewno musiał być gród. Należało go znaleźć, zdobyć i okupować, a dalej się zobaczy. Miał być to atak niespodziewany, samowolny i przede wszystkim udany. Plan był prosty, a przynajmniej po słowach dowódcy wydawał się prosty: „To cieniasy, pójdziemy, przeskoczymy po cichu palisadę i zdobędziemy gród. Jakby co to ja będę się tłumaczył wodzowi. Pomyślcie, chłopaki, będziemy mieli własny gród. Koniec z siedzeniem w szuwarach”. Ten ostatni argument przeważył. Każdy, kto spędził kilka lat na obserwowaniu drugiego brzegu rzeki w wilgoci i chłodzie, potrafił docenić milutkie i suchutkie wieże strażnicze. Cały oddział poszedł w ciemno na hazardowną misję za dowódcą głównie z tego powodu. Wszyscy wiedzieli, że taki samowolny atak może skończyć się tragicznie, zwłaszcza gdy wódz wodzów się o tym dowie. Zagrożeniem były więc nie tylko wrogie wojska, ale też sojusznicze. Wódz mógł się rozsierdzić i przegnać lub nawet skrócić o głowę nieposłusznych mu wojów. Z drugiej strony, mógł też wręczyć każdemu po kilkadziesiąt monet za przyłączenie do państwa nowych ziem. Ale któż to mógł przewidzieć. Na tym właśnie polegało największe ryzyko.

Jak się okazało, dowódca nie przewidział jednego. Mianowicie tego, że palisada, którą mieli przeskoczyć, okazała się kamiennym murem, a brama, która miała być zawsze otwarta, była w rzeczywistości opuszczaną z wieży bramnej kratą. I to właśnie dowódca, niejaki Przemko, stał teraz pod lasem z otwartą gębą i mówił:

– Ja cię, góra.

Nie było to zresztą zdanie wypowiadane tylko przez niego, bo uzbrojony we włócznie i tarcze oddział mógł sobie co najwyżej pokrzyczeć pod murami zamku. Dodatkowo zamek był posadowiony na skalistym wzniesieniu otoczonym ze wszystkich stron równiną pól. To zmieniało diametralnie sytuację, bo wykluczało jakiekolwiek niezauważone podejście na odległość bliższą niż strzał z łuku.

– Co teraz? Już nas zauważyli – zagadnął ktoś.

– Nie wiem. Chyba spierdalamy – odparł Przemko w zamyśleniu, bo właśnie obliczał szanse przeżycia.

Tymczasem z bramy wypadł konny oddział i pędził w ich kierunku.

– Stać! – wydał rozkaz Przemko, słusznie zresztą, bo część oddziału była już w odwrocie. – Ustawić się w dwuszeregu!

Żołnierze z ociąganiem, ale wykonali polecenie. Przemko wyszedł naprzeciw nadjeżdżającej konnicy.

– Melduję oddział pokojowych jednostek ochrony pogranicza na eksperymentalnym programie wymiany zagranicznej jednostek piechoty! – wykrzyczał i zasalutował sztywno, gdy oddział z zamku zbliżył się do nich.

Konnica podjechała stępa i otoczyła drużynę. Na czoło wyjechał dowódca i zatrzymał się kilka kroków od salutującego.

– Spocznij. Kim wy, do cholery, jesteście?

– Jesteśmy jednostką piechoty nadbrzeżnej chwilowo oddelegowaną na eksperymentalny program wymiany zagranicznej w ramach umowy o partnerstwie między sąsiednimi krajami – zełgał gładko Przemko.

Konny przyjrzał mu się, jakby chciał uwierzyć, że śni, że takie cudo jak eksperymentalny program wymiany zagranicznej w ramach umowy o partnerstwie między sąsiednimi krajami w ogóle może istnieć. Kto to widział, żeby sąsiadujące ze sobą kraje wysyłały na siebie pokojowe wojska. Co to do cholery było pokojowe wojsko?! Nie mógł jednak ryzykować. Odwrócił się do swoich kompanów i zapytał, co o tym sądzą. Dla Przemka dźwięki wypowiadane przez konnego brzmiały trochę jak kamień młyński, gdy się porządnie zapiaszczy, lub gdy ktoś szoruje butami podczas trzepania skór. Jeźdźcy kiwnęli tylko ramionami, ale najwyraźniej żaden nie rzucił nowego światła na sprawę.

– Idziecie z nami! – zakomenderował dowódca konnych, nadal niepewny tego, co powinien zrobić.

– Ta jest! – wykrzyczał nadal pewny swego dowódca piechoty.

Konnica ruszyła pierwsza, a za nimi w szyku, paradnie, prawie trzydziestu piechurów, ledwo co odzianych w skórzane kamizelki, z własnoręcznie struganymi włóczniami w rękach. W porównaniu do doborowego oddziału konnych prezentowali się nader żałośnie. Krzywe włócznie z oplatanymi rzemieniami grotami chybotały się nierówno podczas marszu. Tarcze albo raczej puklerze z pozbijanych nierównych deszczułek wyglądały, jakby same z siebie mogły się rozpaść, nim cokolwiek w nie uderzy. Ogólny obraz nędzy i rozpaczy tarabanił się, klekocząc i brzękając, za równo idącą kolumną konnicy.

Zamek, chociaż solidny, z bliska okazał się dużo mniejszy. Jego trzon stanowiła kamienna wieża warowna z dobudowanym do niej drewnianym dworem. Przed nią stało kilka chat pokrytych strzechą należących zapewne do zamożniejszych rzemieślników i niewiele mniej szop drewnianych na wszelakiej maści dobra. Na przestrzeni lat kamienna wieża poczerniała od wiatru i deszczu, przez co wyraźnie odcinała się od pozostałych zabudowań. Całość otaczał solidny mur, który też okazał się niższy, niż przypuszczali. Stał on jednak na litej skale, przez co zamek, choć niewielki, był nie lada wyzwaniem nawet dla liczniejszej armii, a co dopiero dla marnej drużyny Przemka.

– To dlatego robią takie małe okna, żeby się z daleka większy wydawał – szepnął jeden do dowódcy.

– Stul pysk, głąbie. Nawet z całą osadą nie dalibyśmy im rady. – Żołnierz usłyszał nieregulaminową odpowiedź.

– Zakłuliby nas samymi konnymi – ponuro odezwał się kolejny.

– Do bramy byśmy nie dobiegli – dodał trzeci.

– Wszyscy zamknąć się! – Znów poleciała nieregulaminowa komenda. – Już nie musimy.

Dotarli do wału ziemnego, prowadzącego do nieco wyższej od samych murów wieży bramnej. Gdy przechodzili pod jej łukowym sklepieniem, mogli przyjrzeć się wystającym zębom podniesionej kraty.

– Nielicha robota, u nas takich nie uświadczysz – zagwizdał z uznaniem Przemko.

– Takie cudo potrafi ostudzić zapały przy oblężeniu – dodał któryś z idących za dowódcą wojów.

– E tam, na wszystko znalazłby się sposób – powiedział inny.

– Ciekaw jestem, jak ty byś sobie z tym poradził.

– Powiesiłbym twoje onuce od nawietrznej, to by sami przez nią wybiegli!

Kompania ryknęła śmiechem i Przemko raz jeszcze musiał wszystkich uciszyć. Zastanowił się przez chwilę nad tym, co usłyszał. Zamiast wchodzić, sprawić, żeby sami wyszli. Coś w tym było.

Weszli na niewielki dziedziniec za bramą. Na nim nerwowo kręciło się jeszcze trochę kmieci z widłami i cepami, ale wyglądało na to, że konnica jest tu jedyną siłą militarną, z którą trzeba się liczyć. Dowódca podjechał do bogato odzianego panicza i znów zaszeleścił i zaklekotał.

Waaas!? – powiedział głośno panicz w odpowiedzi na słowa dowódcy. Dowódca konnych znów coś powiedział i pokazał ręką na mizernie prezentujący się oddział piechoty nadrzecznej, który stanął na baczność w krzywym dwuszeregu. W odpowiedzi usłyszeli klekot i szelest panicza, który, wyglądało na to, nic nie wnosił do treści.

– Pan mówicz, że nic nie słyszecz o was i waszym eksperymentalnich programe. – Głos konnego stał się teraz twardszy niż wcześniej i nabrał chrapliwego akcentu.

– A ty coś tak język w gębie zmienił? – Przemko od razu to wychwycił. – Toś ty jeszcze niedawno mówił po naszemu, a teraz przed swoim panem zagranicznego udajesz? Taki z ciebie konfident? Powiedz, że o nas nie słyszał, bośmy jest eksperymentalny oddział w ramach programu jego pana, i nie jesteśmy tu dla przyjemności, a żeby się szkolić.

– I dodaj jeszcze, że powinien się czuć zaszczycony! – dodał zza pleców dowódcy jeden z nieogolonych żołnierzy.

– O właśnie – podchwycił Przemko. – Niech się czuje zaszczycony, bo to jego zamek został wybrany do tej misji.

Konny odwrócił się do panicza i najwyraźniej przetłumaczył mu to, co przed chwilą usłyszał. Panicz zamyślił się, zasępił, podrapał się w głowę i z niechlujnym ukłonem w stronę piechoty odparł:

Herzlich willkommen.

Choć minę miał nietęgą, kwestionować poleceń władcy przecież nie mógł. Nie zmieniał tego fakt, że pierwszy raz usłyszał o jakimś eksperymentalnym programie wymiany zagranicznej jednostek pomiędzy sąsiednimi państwami. W końcu on zawsze dowiadywał się ostatni. Było to dość zrozumiałe ze względu na peryferyjne położenie jego włości. Gdy bywał na dworze swego pana, często musiał wysłuchiwać dowcipów na ten temat. Najczęściej powtarzał się ten o psach szczekających dupą, ale inny, dlaczego ptaki latają u niego do góry brzuchem, bo nawet nasrać nie warto, też słyszał wielokroć. Konsekwencją tych drwin była wzajemna niechęć przekładająca się na szczątkową korespondencję prowadzoną ze stolicą cesarstwa. Jego pan zajęty podbojami na południu najwyraźniej nie był zainteresowany skromną domeną na wschodzie i wystarczało mu to, że w regionie panuje spokój.

Chociaż cała ta historia z programem wymiany zagranicznej wydawała się lokalnemu zarządcy nieprawdopodobna, to jednak mogła być prawdą. Postanowił wysłać kogoś po dalsze instrukcje do władcy. Nieco się zatroskał, gdy uzmysłowił sobie, że Wilhelm może kazać mu oddelegować jakiś oddział na wschód. W końcu wymiana to wymiana, a przy jego skromnych siłach byłoby to dość kosztowne przedsięwzięcie. Przyjrzał się bliżej nowo przybyłym i uspokoił się nieco, bo coś zrozumiał. Umowa umową, a wyglądało na to, że pan wschodnich ziem wybrał największe łachudry, bez których mógł się obejść. Pomyślał, że w razie czego wyśle na wschód kilku przebranych za wojów bauerów.

Oddział ulokowano tymczasowo w stajniach mieszczących się w wąskim przesmyku pomiędzy dworem a murem zamkowym. W smrodzie, jaki pozostał po żywym inwentarzu, od razu zaczęły się roszczenia i protesty co do warunków sanitarnych. Ponieważ Przemko jednak posłuch u swoich ludzi miał niemały, znów nieregulaminowo kazał wszystkim zamknąć mordy i protesty ucichły. Rozdano im także, skromne bo skromne, ale świeże racje żywnościowe w postaci chleba i sera. Warunki na pewno nie były komfortowe, wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, że gdyby nie dowódca, nie mieliby najprawdopodobniej już z czego czapek do wieczerzy zdejmować. Oczywiście pojawiły się szepty, że gdyby nie dowódca to w ogóle nie znaleźliby się w takiej sytuacji, tym bardziej, że powrót przed oblicza wodza wodzów też nie wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Wszyscy wiedzieli, w jak wielkie łajno wdepnęli. Z jednej strony niemiecki wódz, który bezwarunkowo każe ich skrócić o głowy, gdy tylko dostanie informację od swojego zwierzchnika, że nigdy nie było eksperymentalnego programu, a z drugiej – ich własny wódz, który prawdopodobnie o to samo każe ich skrócić, gdy dowie się o samowoli oddziału. Sytuacja zdawała się być tragiczna, ale póki co nocowali w suchych stajniach, a nie w nadbrzeżnych krzakach, co już było dużym podniesieniem standardu.

Tymczasem Przemko kombinował, jak ich z tego wyciągnąć. Wiedział, że ma tylko kilka dni, zanim cała maskarada się wyda. Wstał z posłania i wyszedł na zimną noc. Przy dworze zatrzymały go straże i próbowały coś mu tłumaczyć, ale nic z tego nie pojął. Dobitnie za to zrozumiał poszturchiwania i pchnięcia kierujące go z powrotem do stajni. To niemiłe doświadczenie nauczyło go dwóch rzeczy. Po pierwsze, że jest więźniem, a po drugie, że jedyną osobą, z którą da się tutaj pogadać, jest dowódca jazdy konnej, który ich tu przyprowadził.

Ten właśnie dowódca przyszedł do niego rano i zaprowadził go do swojego zwierzchnika. Tam Przemko trudził się i prężył, by kłamstwo nie wyszło na jaw. Kilka razy wyraził zdziwienie, że nikt tu o niczym nie wie, i zagrał nad wyraz przekonująco oburzenie z powodu tak chłodnego przyjęcia. Zapewnił też, że jego pan, Lech z Łysej, potwierdzi jego wersję wydarzeń, bo on jako dowódca nadrzecznego oddziału sam tego nie planował, a jedynie rozkaz wykonał. Skąd mógł wiedzieć, że pisma, zgodnie z którymi miał się stawić dwa dni temu w zamku, jeszcze nie dotarły. Za spóźnienie serdecznie przeprosił i równocześnie poprosił, by nie informować jego pana o tym drobnym incydencie. Na koniec zapewnił, że jego ludzie są do dyspozycji pana tych ziem, ale zaznaczył, że ich głównym zadaniem jest nauka żołnierskiego rzemiosła. Jak się okazało, pan tych ziem także miał na imię Wilhelm, a zamek, w którym się znajdowali, nazywał się Lubush. Dziwnie swojsko brzmiała ta nazwa, więc Przemko postanowił dopytać się o to przy pierwszej sposobności.

Po spotkaniu ruszył razem z dowódcą jazdy, który teraz stał się jego przełożonym, przydzielić ludzi do odpowiednich zadań. Większość poszła na plac kupiecki, gdzie czekał na nich gruby, wąsaty sierżant. Handlarzy tymczasem wyrzucono na podzamcze. Dla niemieckiego sierżanta musztra prezentowana przez doborowy oddział Przemka nie spełniała cesarskich standardów, przez co drużyna spędziła cały dzień, ucząc się stać na baczność. Dwóch zostało przydzielonych kowalowi jako pomocnicy, a dwóch poszło pomagać stajennym, którzy razem ze swoimi podopiecznymi zostali przemeldowani pod wieżę bramną. Przemko po rozlokowaniu ludzi miał trochę czasu, więc postanowił zapytać swojego przełożonego o to i owo, a ponieważ on także skończył pracę na dziś, usiedli razem w karczmie i zamówili po dzbanie piwa.

– Nie miałem czasu się przedstawić, Przemko jestem. – Wyciągnął dłoń do swojego niemieckiego zwierzchnika.

– Konrad. – Dłoń została uściśnięta.

– Skąd znasz nasz język?

– Widzisz, ja pochodzę z zarzecza, to jest ze wschodu. Tak się u nas mówi na wasze ziemie. Wszystko, co za rzeką, to zarzecze i tyle. Nikt z nas nie mówi inaczej, bo i nikt nie jest ciekaw, co w rzeczywistości się tam znajduje. Mieszkam tu niemal całe życie, ale pochodzę z waszych ziem, tylko że... nie pamiętam, z których dokładnie.

– Uciekłeś czy cię sprzedali?

– Ani jedno, ani drugie. Gdy byłem chłopcem, nasza wieś została zaatakowana. Niewiele sobie z tego przypominam. Ojca przebili oszczepem, a matkę spalili z resztą osady. Pozamykali ich w chałupach i podpalili im strzechy nad głowami. Cała osada poszła z dymem. Oprócz mnie złapano jeszcze kilka dzieciaków. Ich załadowali na wóz, taki z klatką, i wywieźli. Ja się chyba spodobałem dowódcy, bo posadził mnie na koń. Pamiętam, że ci w tych chatach długo krzyczeli. Jechaliśmy, a oni wciąż krzyczeli. Za brodem już byliśmy, a oni nadal krzyczeli. Gdy już tylko dym z daleka było widać, mi wciąż się jeszcze zdawało, że ich słyszę. Do dzisiaj śni mi się to po nocach. – Konrad sposępniał, a Przemko pociągnął duży łyk piwa, bo też mu się podły humor udzielił.

– Oj, nie masz ty dobrych wspomnień z dzieciństwa, bracie. Jak ciebie porywali, to ja gęsi pasałem. Robota żadna i człek dużo czasu miał. Piszczałki z trawy strugałem, kamieniami kaczki na stawie puszczałem. Ogólna sielanka. Później w żołnierkę poszedłem, bo człek świata chciał zobaczyć, ale na żadnej bitwie nie byłem. A ty, biedaku, już za młodu swoją pierwszą przeżyłeś. Chwali ci się, bracie, że w ogóle przeżyłeś, bo jednak częściej słyszy się to takich, którzy nie przeżyli. Ale, ale, napijmy się, co by w gębie nie zaschło – zawołał Przemko, po czym wznieśli kubki i wychylili szybko po kilka łyków. – Ciekaw jestem, rodaku, z jakich to stron pochodzisz, bo przyznam się, żem nie słyszał o żadnej rajzie niemieckiej na naszą stronę. Owszem, zdarzały się dawniej, ale to już tyle wiosen, odpukać, pokój panuje, że człowiek jeno z opowieści to zna. Pamiętasz ty jeszcze co z dzieciństwa?

– Pamiętam naszą chatę. Pamiętam, jak ojciec chodził co rano w pole, a matka krzątała się w obejściu. Do dzisiaj, gdy czuję zapach gotowanego bobu, to mi się łzy do oczu cisną. Pamiętam, że las ojciec z dziadem karczowali. Rzeka niedaleko była, ale dużo węższa niż ta graniczna. Pamiętam śpiew ptaków i promienie słoneczne na mojej twarzy. Piękne to wszystko było. Do dziś tęskno mi na samą myśl o ojczyźnie, ale wrócić jakoś nie mogę. Poza tym nie mam już dokąd. Tu już teraz mój dom i tutaj moje życie. Ale dość o mnie. – Konrad przetarł oczy wierzchem dłoni. – Co wy tu robicie?

– Jesteśmy na eksperymentalnym programie wymiany oddziałów pogranicza… – wyrecytował gładko Przemko.

– Przestań mnie obrażać takimi kłamstwami. Pytam, co tu robicie naprawdę.

– A znudziło nam się siedzieć w szuwarach i postanowiliśmy zobaczyć, co w świecie słychać – niefrasobliwie znów zełgał, ale tym razem dowódca konnych machnął na to jedynie ręką, bo nijak mu było przesłuchiwać rodaka, i wychylił kubek do dna.

– Wiecie, że jak to wszystko się wyda, to was skrócimy o głowy? – powiedział i wytarł usta z piany.

– Dlatego musisz nam pomóc.

– Ja? Chyba sobie kpisz! – oburzył się Konrad. – Ja tu jestem po to, żeby was pilnować. Wiesz, co mi powiedział ten chłystek, co tu się ma za pana na zamku?

– To on tu nie władca?

– Władcą to był jego tragicznie zmarły ojciec, on tu tylko gospodaruje, i to na dodatek nieudolnie. Teraz jeszcze mi grozi, że jak coś przeskrobiecie, to ja pierwszy głowę stracę.

Obu miny zrzedły, ale od czego było piwo. Karczmarz przyniósł po kolejnym dzbanie. Chwilę później znów musiał donieść repetę, bo obaj kompani poprawili sobie humor poprzez wychylenie napitku duszkiem. Potem przyszła pora obiadowa. Przemko zaniepokoił się o swoich ludzi, ale lekko już wstawiony Konrad zapewnił go, że ktoś się nimi zajmie, i zamówił po kolejnym dzbanie piwa. Do piwa poprosili coś na ząb. Dostali zupę z kapusty i po olbrzymiej misie gotowanego bobu, na co Konrad, zgodnie ze swoimi wcześniejszymi słowami, zareagował łkaniem. „Jednak nie przesadzał z tym patriotyzmem” – pomyślał Przemko. Do posiłku zamówili oczywiście piwo i Konrad stał się jeszcze bardziej rozmowny.

– Brakowało mi tego, rodaku – powiedział i wytarł wąsy z piany. – Tutaj wszyscy piją i jedzą z umiarem, nawet żołnierze. Od kiedy pamiętam, każda biesiada kończyła się tym, że zostawałem sam przy stole, a reszta zasypiała albo szła do domu. Przez to nauczyłem się upijać na smutno. Pamiętam jeszcze mojego ojca, jak wracał pijany do domu, wchodził z hukiem do chałupy i brał matkę tam, gdzie stała. Gdy byłem mały, myślałem, że mój ojciec jest władcą ziemi, taki wzbudzał we mnie podziw. Był potężny, władczy i taki męski.

To ostatnie określenie trochę zaniepokoiło Przemka, ale postanowił nie dopytywać, co konkretnie kompan ma na myśli. A po Konradzie było już widać wyraźnie, że nie przywykł do nadmiernych ilości alkoholu. Głowa mu się coraz bardziej kiwała, głos załamywał, za to język coraz bardziej rozwiązywał.

– Na tej obcej ziemi nie mam już nikogo, z kim mogę po ludzku pogadać – żalił się oparty głową o ramię Przemka. – Parę lat temu żył tu jeszcze stary bard Hlavel, on też po naszemu mówił, więc sobie czasem pośpiewaliśmy, czasem poopowiadał mi o tym, jak u nas pięknie. Znał on, rodaku, nieskończoną ilość pieśni z naszych stron. Śpiewał mądrze i tak pięknie, że jeszcze tęsknię do tych pagórków leśnych i tych łąk zielonych szeroko pod błękitnym niebem rozciągnionych.

Przemko mógłby przysiąc, że jego towarzysz cytuje jakąś balladę, ale nie był pewien jaką.

– Co się z nim stało? – dopytał.

– Zmarł. Dzisiaj po raz pierwszy od wielu lat mam się z kim naprawdę napić. – Konrad popłakał się ze szczęścia i wpadł w ramiona Przemka. – Kocham cię, kumie. Widzisz, jak mnie ci Niemcy porwali, to ten gruby dowódca wziął mnie do siebie i też mnie kochał. Tulił mnie i głaskał, a mi się to nawet spodobało,  bo mały byłem. Nawet kąpał się ze mną. Opowiadał mi, że jak podrosnę, to będziemy żyli sobie szczęśliwie, i ja mu wtedy wierzyłem. Dobrze mi u niego było, miałem swojego nauczyciela i komnatę w wieży większą niż cała moja chałupa dzisiaj. Aż któregoś dnia znalazłem go nieżywego w mojej komnacie, całego naguśkiego. – Po tych słowach Konrad znów zapłakał. – Przez jakiś czas myślałem, że mnie dziedzicem zrobią, bo pan nie zostawił żadnego potomstwa, nawet żony nie miał, więc wszyscy mówili, że to pewnie ja obejmę po nim schedę. Poselstwo przywiozło jednak rozkazy, że to teraz ziemie innego pana i jak to się mówi, przysłowiowa dupa blada. Trochę tam jeszcze pomieszkałem, a że nowy pan nie bardzo wiedział, co ze mną zrobić, to mnie do wojska wysłał. Choć niewyrośnięty byłem, z końmi sobie dobrze radziłem i stajennym pomagałem. Później to już jakoś poszło. Wysłali mnie na północ, tam kilku dzikich pobiłem, więc mnie awansowali, a że mieszkałem wcześniej u tego grubego Niemca, to wszyscy mnie znali. Jeno tak jakoś dziwnie patrzyli. Później się dowiedziałem, że to był jakiś pociotek Wilhelma Trwożnego. Dzięki temu mogłem robić karierę w żołnierce. Do sztabu mnie nie wzięli, bom przecie nie Niemiec, ale coś ze mną zrobić musieli. Widzisz, Przemko, nikt tu naszych nie lubi – poskarżył się Konrad. – Nawet jak chłop mówi po naszemu, to się nie przyzna. Tutaj, jak by to powiedzieć, hańba z naszych stron pochodzić, dlatego wielu się z tym kryje. W końcu ktoś sobie o mnie przypomniał, że język sąsiada znam, więc mnie przenieśli na kresy. Już od ośmiu lat siedzę w Lubushu i granicy pilnuję. Tylko ten chłystek, co tu rządzi, mnie wpienia, bo szarogęsi się, jakby wszystkie rozumy pozjadał, a panuje tu dopiero od dwóch lat.

– To on nie stąd? – zapytał Przemko.

– A gdzież tam. Wcześniej to on tu mieszkał, i owszem, ale po nauki pojechał do Magdeburga, do wujostwa, gdy był jeszcze pacholęciem. Wrócił dopiero po śmierci ojca, gdy mu scheda przypadła. Teraz z niego wielki pan na zamku, a pojęcie w butach nosi, o takie małe. – Konrad pokazał wielkość pojęcia swojego pana pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. – A jak się pręży, jak rozkazy wydaje! Jakbym samego Wilhelma Trwożnego słyszał! Staje na tym swoim podeście przed dworem i na moich ludzi krzyczy, że konno jeździć nie potrafią. Słyszysz mnie, Przemko? Moi ludzie konno jeździć nie potrafią! Śmiechu warte! – wykrzykiwał swoje oburzenie Konrad , ale jego towarzysz był już myślami gdzie indziej.

– Coś mi się jednak zdaje, że ty też swojej głowy całej nie uniesiesz – powiedział po chwili Przemko.

– Jak to? – Konrad z przestrachu albo ze zdziwienia wytrzeszczył oczy.

– Boś ty, bratku, jest konfident, który nosi głęboko w sobie uraz do całej nacji niemieckiej. Tyś się popłakał na wspomnienie swoich ziem, choć ich nie widziałeś szmat czasu. Znaczy się, tęsknisz, a nie wiesz nawet za czym. W dodatku tyś był wykorzystywany przez jakiegoś Niemca w dzieciństwie. Nie przeczę, że przez grubą personę, a to zawsze lepiej być wykorzystanym przez personę niż przez byle kogo, ale byłeś. A na dodatek jesteś zaciekłym wrogiem swojego pana i założę się, że mu w duchu złorzeczysz. Mam rację?

Konrad półprzytomny od ilości wypitego piwa, pokiwał smętnie głową nisko zwieszoną nad kubkiem.

– I pewnie jeszcze na dodatek swoich ludzi buntujesz,  obniżając autorytet swojego bezpośredniego przełożonego. Mam rację?

– Ano masz. – Dowódca wlepił wzrok w dno dzbana.

– Nie martw się, druhu, jakoś sobie poradzimy. Mam już pewien pomysł. – Przemko klepnął Konrada w plecy tak mocno, że ten wyrżnął głową w blat ławy. – Teraz jest nas tu dwóch i jak rodak z rodakiem musimy się trzymać razem. Jesteś wśród swoich, więc głowa do góry!

– Dzięki, Przemko, prawdziwy z ciebie przyjaciel.

Pili dalej. Karczma z wieczora nie zapełniła się ludźmi, ale karczmarz przestał zwracać na nich uwagę i zajął się swoimi sprawami. Od czasu do czasu przynosił tylko kolejne dzbany. Późnym wieczorem, po niezliczonej ilości wypitych piw, druhowie podnieśli się w końcu z ławy i wyszli w chłodną noc. Trzymając się za ramiona, wężykiem, bełkocząc i podśpiewując, panowie powędrowali w stronę dworu.

– Może chcesz spać u mnie? Mam wolny siennik – zaproponował Konrad.

– Eee, nie. Dzięki, muszę wracać do chłopaków. Cały dzień mnie nie widzieli, muszę wysłuchać raportów i takie tam. Dobranoc, kamracie.

– Dobranoc, rodaku.

Konrad poczłapał do swojej chaty, a Przemko udał się do stajni, którą tymczasowo przerobiono na baraki. Reszta jego drużyny była już na miejscu. Od bramy doleciały go głośne rozmowy. Okazało się, że jeden dzień wystarczył, by jego wszechstronnie uzdolnieni ludzie zaczęli mówić w języku gospodarzy. Niestety, głównie były to niecenzuralne słowa sierżanta kierowane pod ich adresem. Prostym żołnierzom tak się spodobały, że teraz cały barak zwracał się do siebie per verfluchte banditen i östliche hunde. Ogólna wesołość panowała wśród wojów. Dzień spędzony na poznawaniu Niemców był niezwykle pouczający. Okazało się, że mimo oczywistych różnic kulturowych niemieccy żołnierze także parają się grą w kości i lubią sobie czasem łyknąć, choć nie są w tym tak dobrzy jak ich wschodni bracia. Dowodziło to ponadgranicznych i ponadkulturowych aspektów tej, jakże szlachetnej, profesji.

Przemko podchmielony ułożył się na sianie, ale kiwnął jeszcze ręką na Macieja, swojego zastępcę, by ten podszedł do niego.

– Jak się sprawy mają?

– Ano, melduję posłusznie, że nie najgorzej. Chłopcom się tu podoba. Sporo się nauczyliśmy i z tymi Germanami też idzie się dogadać – wyrecytował szybko Maciej.

– No, no, żebyście się za bardzo nie rozgadali. – Dowódca pokiwał ostrzegawczo palcem. – Ranni są?

– Melduję posłusznie, że dwóch. – Przemko znał swoich ludzi jak nikt inny. – Jednego koń kopnął, a drugi nie tą stroną włócznię na musztrze trzymał i sobie grot w stopę wbił. – Przemko pacnął się otwartą dłonią w twarz.

– Ten od konia w jakim jest stanie?

– Melduję, że ręka go boli, ale już mu ją w klamry wsadził niemiecki felczer.

– Dobrze. – Dowódca zmęczony całodziennym piciem przymknął na chwilę oko.

– Szefie – nieśmiało odezwał się Maciej, bo nie wiedział, czy ma sobie pójść. Komendy nie usłyszał, więc stał nadal. – Szefie, chłopaki pytają, co mają robić. Wymyślił coś szef?

– A tobie się zdaje, że co przez cały dzień robiłem? – Przemko otworzył oczy i spojrzał gniewnie na podwładnego, choć niespodziewane czknięcie zepsuło nieco efekt. – Tobie się zdaje, że dla przyjemności z tym volksdeutschem piłem? Na służbie pijam jedynie w interesach, wbij to sobie do głowy, baranie. Mam już zarys planu, jutro nadal będziecie grać grzecznych chłopców, tylko niech mi się żaden nie spije wieczorem. Nie wszystko jeszcze stracone, ten zamek może być nasz. Odmaszerować!

Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że ani Przemko, ani Konrad nie tknęli kropli alkoholu. Obaj mimo drobnych niedyspozycji towarzyszyli swoim ludziom i dzielnie wypełniali obowiązki. Przemko przy okazji uważnie rozejrzał się po zamku. Zajrzał do kowala, gdzie dwóch z jego ludzi pracowało przy miechach. Przyjrzał się tym ogromnym urządzeniom i aż zagwizdał z uznaniem. Kuźnia przedstawiała się imponująco. Blisko półtorametrowe palenisko otaczały olbrzymie miechy umocowane na drewnianych stelażach. Koryta z wodą wyciosane z jednego kawałka granitu, piec kamienny taki, że pół wołu w całości można by tam zmieścić. Szczypców i młotów wisiało na ścianie ze dwadzieścia, a sam kowal, sumiasty i gruby, grzał w kowadło z siłą tura, wykuwając kolejne narzędzia.

Później zajrzał na plac musztrowy. Już z daleka dało się słyszeć, jak sierżant drze się na jego ludzi, którzy nic sobie nie robili z piejącego ze złości Niemca. Problemem nie było tu nieposłuszeństwo podwładnych, a bariera językowa. Sierżant albo był za głupi, albo zbyt uparty, by prowadzić musztrę za pomocą gestów. W zamian wykrzykiwał komendy i rzucał czapą o ziemię, gdy wojsko ich nie wykonywało. Później podnosił ją zrezygnowany i podchodził do każdego żołnierza osobiście, aby ustawić go w odpowiedniej pozycji. Czynność tę musiał powtórzyć przy każdym nowym rozkazie, co doprowadzało go do szewskiej pasji. Ludzie Przemka, dało się to zauważyć, celowo denerwowali sierżanta, bawiąc się przy tym niemiłosiernie i przedrzeźniając starego żołnierza. Gdy sierżant się odwracał, stroili miny albo zamieniali się miejscami, co zwiększało tylko jego frustrację. Przemko zauważył, że jeden z jego podkomendnych ma nogę owiniętą w czyste płótna i domyślił się, że to ta niedojda, która nie potrafiła trzymać włóczni. Gdy tak obserwował cały rozgardiasz, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że potęga militarna zachodniego sąsiada brała się w dużej mierze z dyscypliny, której jego ludziom wybitnie brakowało. Naszła go refleksja, że przykład idzie z góry, bo przecież on sam wykazał się niesubordynacją, opuszczając wyznaczony mu posterunek nad rzeką.

Gdy przechodził koło bramy, usłyszał, jak jego człowiek próbuje nauczyć języka pełniącego z nim wartę Niemca.

– A teraz powtórz: pszenica.

– Psinica.

– Nie najgorzej, a teraz powtórz: wiewiórka.

– Wiwiuhka.

– Dobrze.

– Dobsie.

– Nie, nie, tego już nie powtarzaj. – Gestykulując, dawał znaki Niemcowi.

Przemko machnął na to ręką i poszedł dalej. Gdy dotarł do prowizorycznych stajni urządzonych przy bramie,  spotkał Konrada.

– Ach, witam rodaka. – Ten przywitał go radośnie. – Jak po wczorajszym, głowa nie boli? Bo ja się czuję tak trochę… niemrawo.

– Ano, trochę się zasiedzieliśmy, ale przynajmniej czas miło zleciał. Chciałbym z wami zamienić parę słów na osobności, jeśli pozwolicie.

– Teraz jestem zajęty. Klacz mi się źrebić będzie. O co chodzi? – zaciekawił się Konrad.

– Myślałem trochę o naszym wspólnym problemie i chyba znalazłem rozwiązanie.

– Cicho. Nie teraz i nie tutaj. Spotkajmy się wieczorem, powiedzmy przy kuźni, to porozmawiamy. Moi ludzie trochę znają wasz język, więc lepiej nie ryzykować.

– Taa, właśnie słyszałem.

Kompanie pożegnali się i rozeszli do swoich zajęć. Przemko wrócił na plac musztrowy poprzyglądać się, jakie postępy robią jego ludzie. Chciał też trochę popatrzeć, jak stary sierżant pieni się ze złości. Jemu, podobnie jak jego ludziom, nie wiedzieć czemu, przynosiło to niezrozumiałą satysfakcję. Sierżant skakał i darł się na wojów, którzy przy każdej okazji dawali wyraz niebywałej ignorancji dla kunsztu wojennego. Nieustające drwiny przeplatały się z głośnymi pozorowanymi bąkami, na co stary Niemiec reagował jeszcze większą furią. Od wczoraj drużyna nauczyła się stać na baczność i teraz przerabiała stanie na baczność w dwuszeregu, ale widać było, że do opanowania tej figury było im jeszcze daleko. Przemko spędził całe popołudnie, obserwując drwiny z sierżanta, i w tym czasie nabrał szacunku dla całej germańskiej nacji. Zrozumiał, że on by tak nie potrafił. Po kilku pierwszych próbach ustawienia tych łazęgów zrezygnowałby z krzyków i przeszedł do rękoczynów. Najwyraźniej jednak sierżant dysponował większą cierpliwością od niego.

Wieczorem wysłuchał raportów swoich ludzi o tym, jak im mija czas pod niemiecką kuratelą, i poszedł poszukać Konrada. Gdy dotarł przed kuźnię, jeszcze go nie zastał. Zajrzał więc do warsztatu, żeby upewnić się, że żaden pachołek tam nie drzemie i nie podsłucha przypadkiem ich rozmowy. W pamięci miał słowa, że język jego ojców, choć niemile widziany, był na tych ziemiach powszechnie znany.

Konrad dotarł nieco później.

– Witaj, rodaku, chciałeś mi coś powiedzieć?

– Mamy problem – zaczął Przemko. – A właściwie ty masz problem. Myślałem sobie o twojej historii i naszło mnie kilka refleksji. Ja sobie jakoś poradzę, wyprowadzę ludzi i znikniemy tak, jak się pojawiliśmy, ale ty… Ty to dopiero masz przechlapane. Służysz panu, który ma cię za nic i przy pierwszej nadarzającej się okazji pośle cię na pewną śmierć, boś ty jest dla niego nielichym kłopotem. Skrywasz w sobie nienawiść do wszystkiego, co niemieckie, a służysz, jakbyś był psem na powrozie. Zwierzchnik twojego pana jest daleko, a mój tuż za rzeką. Widziałem jednak, z jakim szacunkiem odnoszą się do ciebie twoi ludzie, i myślę, że wspólnie moglibyśmy się pozbyć panicza z dworu. Co ty na to?

– Chyba zwariowałeś. Toż to przecież zdrada!

– Nie zdrada, boś ty jest nasz, a nie ich – wyjaśnił dobitnie Przemko. – Niemcowi bym tego nie proponował. Prędzej czy później wyjdzie szydło z wora i nie wytrzymasz. Za miesiąc, może za rok, sam podniesiesz rękę na swojego pana, a wtedy staniesz się zdrajcą. Jedynym wyjściem dla ciebie jest przejście na naszą stronę podczas naszej obecności. Będzie to taki swoisty powrót na łono ojczyzny. Nic na tym nie stracisz, a zyskasz spokój dla siebie i twojej drużyny. Pod opieką Lecha z Łysej będzie ci lepiej, Konradzie – przekonywał kompana. – On ma wielkie serce i z całą pewnością ozłoci cię za twoje zasługi. Kto wie, może i oddział ci się powiększy, a może nawet ten zamek przypadnie ci w udziale? Właściwie to na pewno tobie przypadnie, bo kto bardziej od ciebie nadawałby się na nowego pana tych ziem! Pomyśl tylko: Konrad z Lubusha, pan na zamku – kusił Przemko. – No i co ty na to?

– Nie godzi się tak pana zdradzać. Przyznaję, że młokos dał mi się we znaki, ale przecie to on jest prawowitym panem tych ziem, z dziada pradziada.

– E tam, takie gadanie. Ziemia przechodzi z rąk do rąk, wczoraj dzika, dzisiaj niemiecka, jutro może być nasza. Młody panicz dobry jest pewnie z nauk, ale do wojaczki, sam mówiłeś, głowy nie ma. A co będzie, jak sobie dziki wódz północnych plemion wymyśli, że mu za ciasno na swoim? Ruszy na was ze swoją hordą, a masa ich tam, że hej! Z takim dowódcą do walki niebezpiecznie stawać. Ryzykujesz nie tylko swoje życie, ale i życie twoich ludzi. Lepiej by było przejąć ci władzę i zabezpieczyć porządnie granice. Gdy Wilhelm Trwożny się o tym dowie, to co najwyżej posłów pośle. Jego wojska daleko, a nasze blisko. Będziesz miał czas zdecydować, z kim ci lepiej pod rękę iść. Pomyśl tylko: Konrad, pan na zamku Lubush.

Rycerz zastanawiał się długo. Całe życie marzył, by wrócić na łono ojczyzny, ale ani razu nie przyszło mu na myśl, że to łono może samo przyjść na niemiecką stronę. Wiedział, że Przemko ma rację, jego sytuacja nie była zbyt pewna pod obecną władzą. Wilhelm Trwożny, nawet gdyby chciał, nie był w stanie przysłać tu wojsk, bo po pierwsze zajmował się podbojami na dalekim południu, a po drugie kresy wschodnie nigdy nie były dla niego wystarczająco atrakcyjne. Dla tak potężnego władcy jeden zamek w tę czy w tamtą nie stanowił różnicy, zwłaszcza gdy chodziło nie o zamek z prawdziwego zdarzenia, lecz raczej o wieżę strażniczą z dworem i paroma chatkami dookoła. Konrad w końcu podjął decyzję.

– Jak chcesz to zrobić? – zapytał Przemka.

– Zobaczysz. Ty musisz tylko wyprowadzić z zamku swoich ludzi, resztę zostaw nam. Wymyśl jakiś patrol albo polowanie na watahę wilków. My w tym czasie załatwimy wszystko po swojemu, ale pamiętaj, gdy wrócisz do zamku, to ja będę twoim przełożonym, zrozumiałeś? – Konrad kiwnął głową. – Kiedy możesz wyjechać?

– A choćby i jutro z rana. Ludzi trzymam w pogotowiu, nic tylko na koń wsiąść i jechać. Kiedy młody Wilhelm usłyszy, że mus konie przetrenować lub zwiad zrobić, z pewnością da pozwolenie. Zawsze narzeka, że mu konie w stajniach gnuśnieją, to teraz będzie miał.

– W takim razie wszystko dogadane. Resztę załatwię już sam.

Przemko wyciągnął dłoń i splunął w nią obficie. Konrad początkowo nie wiedział, co ma z tym fantem zrobić, ale w końcu dopełnił protokołu i sam podał oplutą dłoń rodakowi.

Przemko w doskonałym humorze wrócił do baraków i zebrał kompanię. Wprowadził wszystkich w szczegóły planu i wydał polecenia na jutrzejszy dzień. Oczywiście wśród niezdyscyplinowanej drużyny pojawiły się sceptyczne głosy, że teraz to na pewno stracą głowy, że lepiej byłoby cichcem w las pobiec albo wyznać winy i uprosić młodego panicza o azyl. Na te słowa Przemko wściekł się niemiłosiernie i za topór chwycił, ale podwładni szybko się zreflektowali. Znów mus im było takimi kartami grać, jakie los albo bogowie raczyli podarować.

Nazajutrz skoro świt konnica opuściła zamek. Drużyna Przemka, nie budząc żadnych podejrzeń, odmaszerowała do wyznaczonych zadań, ale na umówiony sygnał rozpoczęła się pacyfikacja straży. Pierwszą ofiarą zdradzieckiego ataku stał się stary sierżant, który tak solidnie szkolił oddział w musztrze. Z nim poszło gładko, ledwo drużyna ustawiła się w równym dwuszeregu, a już ktoś włócznią przebił Niemca. Starzec jedynie cicho zacharczał i osunął się w ramiona zabójcy.

Chwilę potem dwóch strażników przy bramie padło pod ciosami toporków. Mieszkańcy, których przeważająca większość pracowała poza murami zamku lub w swoich warsztatach, zajęci czynnościami dnia codziennego byliby niczego nie zauważyli. Dopiero gdy zaczęto zasuwać kratę bramną, ktoś się zorientował, że coś nie gra. Jeden z kmieci pobiegł do dworu, by zaalarmować Wilhelma. Młody pan, przeczuwając grożący mu spisek, zawezwał wszystkich do walki. Po chwili przed wejściem zebrała się grupa kilkunastu osób uzbrojonych we wszelkiej maści sprzęt rzemieślniczy i rolniczy. Dominowały widły, ale dało się także zauważyć cepy, motyki i szpadle.

Chyba jedynym rzemieślnikiem, który nie stawił się na wezwanie, był kowal, ale miał on ku temu poważny powód. Zaatakowany przez swoich pomocników nie dał się potulnie obezwładnić i właśnie teraz szarżował na nich z drągiem niewiele mniejszym niż dyszel od wozu. Skąd i po co taki drąg znajdował się w kuźni, wiedział zapewne tylko on sam, ale fakt faktem, że właśnie teraz ratował mu życie. Zresztą dobór oręża zdawał się nieprzypadkowy, bo zaatakowany miał mnóstwo żelastwa do wyboru. Zadecydował jednak roztropnie, bo uzbrojeni w miecze wojowie Przemka nie mogli nawet podejść do broniącego się kowala. Co który próbował fortelu, to albo lądował na ziemi, albo uskakiwał do tyłu przed wielkim drągiem. Kowal wywijał jak szalony, wsadził dyszel jedną stroną pod pachę i trzymał atakujących na bezpieczną odległość, machając to w lewo, to w prawo. Długo trwało, nim w końcu jeden z wojów poszedł po rozum do głowy i zmienił taktykę. W ruch poszła broń miotana, czyli właściwie wszystko, czym rzucać się dało. A trochę tego było. Kolejno na kowala poleciał jego imponujący zestaw szczypiec, mniejsze młoty, kilka podków i podobna ilość haków. Dopiero nieuformowane jeszcze głownie mieczy zdołały wytrącić go z równowagi tak, by na chwilę opuścił gardę. Natychmiast zostało to wykorzystane przez drugiego napastnika, który błyskawicznie doskoczył i krótkim pchnięciem zakończył jego pracowity żywot.

Następnie drużyna Przemka ruszyła na broniących się przed dworem. Nielicznych starców i niewiasty powpychano do chałup, wymachując przy tym groźnie bronią. Oczywiście był to zabieg jedynie profilaktyczny, aby z powodu bariery językowej ktoś niechcący nie zrobił sobie krzywdy.  

Tymczasem pod dworem znający się trochę na taktyce młody wódz rozdał ludziom łuki. Choć żaden z prostych rzemieślników nie miał pojęcia, jak poprawnie posługiwać się tym orężem, to jednak kilka wypuszczonych strzał świsnęło koło uszu szarżującej drużynie Przemka. Rozsądny dowódca natychmiast przerwał atak i cała drużyna czmychnęła z linii strzału za chałupy i opłotki. Widząc to, Wilhelm wystąpił przed tłuszczę i zakrzyknął coś do buntowników. Na jego słowa kompletnie nierozumiejący ich treści wojowie zareagowali śmiechem, bo potrafili jedynie wychwycić przekleństwa poznane podczas musztry. Młody panicz dał w końcu rozkaz do ataku, ale prości rzemieślnicy nijak nie mieli zamiaru go wykonać. Wobec przeważającej liczby wroga każdy stał, trzęsąc jedynie portkami, i modlił się o własne życie. Sytuacja przedstawiała się nad wyraz patowo. Oto kilka kroków przed dworem stała grupa rzemieślników i podlotków uzbrojona w łuki, która mierzyła w pochowanych za narożnikami chałup i opłotkami wojów Przemka. Co się który zdążył wychylić, a już leciała strzała lub strzał kilka. Co z tego, że chybione, skoro ruszyć się zza osłony nie było jak. Trwało to chwilę, a właściwie tyle, ile potrzeba było na podprowadzenie wozu z sianem przeznaczonym dla koni od strony bramy. Podpalono go i czterech wojów chwyciło za dyszel. Rozpędzoną pochodnię skierowali prosto na grupkę przerażonych obrońców, którzy pierzchnęli na boki, porzucając oręż. Wilhelm schronił się we dworze, tarasując drzwi, na chwilę zanim rozpędzony wóz się o nie roztrzaskał.

Trochę trwało, nim wojownicy przerąbali się przez potężne wrota. Choć były wykonane naprawdę solidnie, nie mogły się oprzeć żmudnej rąbaninie toporów i kawałek po kawałku zamieniły się w stertę drzazg. W końcu drużyna Przemka wpadła do środka. Kilku ostatnich strażników zostało z miejsca zarąbanych przez napierającą zgraję. Nie pomogła niemiecka dyscyplina na gromadę słabo zorganizowanych, ale za to silnie zmotywowanych wojów. Nie pomogły też rozkazy wykrzykiwane przez przerażonego panicza, który stał z mieczem na końcu sali. Pan na zamku do samego końca nie mógł uwierzyć, że właśnie traci swoją władzę. A trzeba przyznać, że stracił ją z głową i to dosłownie. Przemko chwycił wiszący na ścianie ogromny topór dwuręczny i oddzielił nim tułów Wilhelma od głowy. Ta, z zastygłym wyrazem trwogi i zdziwienia, potoczyła się głucho po posadzce i zniknęła gdzieś za tronem.

Około południa powrócił Konrad. Na czele swojego oddziału dojechał pod sam dwór i zasalutował stojącemu przed nim Przemkowi. Ludzie Konrada najwyraźniej uprzedzeni o całej sytuacji zrobili to samo.

– Melduję oddział konny po powrocie z patrolu – powiedział oficjalnym tonem i puścił oko do Przemka.

– Rozumiem, że z twoimi konnymi problemu nie będzie.

– To moi ludzie. Przybyli tu razem ze mną i są pod moimi rozkazami, a nie Wilhelma. Z ich perspektywy w hierarchii dowodzenia nic się nie zmieniło.

Konrad zsiadł z konia. Stanął obok Przemka i powiedział coś po niemiecku. Konnica zawróciła i oddaliła się ku stajniom.

– Co teraz? – zapytał Przemka, gdy zostali sami.

– Tak, jak ci obiecałem, rodaku. Teraz ty tu jesteś władcą. Pozostaje ci tylko wybrać stronę, po której się opowiesz.

– Myślę, że już znasz moją decyzję. – Konrad uśmiechnął się zalotnie i pogłaskał Przemka po policzku.

Dowódca nadrzecznego oddziału ochrony pogranicza nie zareagował, bo i niby jak miał zareagować. nie uchodziło przecież w ciągu jednego dnia zabić dwóch panów na zamku!

Mieszkańców przerażonych krwawymi zajściami szybko uspokojono. Konrad zapewnił ich, że byli jedynie świadkami walki politycznej i od teraz nowa władza będzie zawsze po stronie ludu, a przynależność do nowego państwa oznacza jedynie dobrobyt. Dla udowodnienia tych słów wytoczono z piwnic zamkowych kilka beczek miodu i polecono chłopom przygotować mięsiwa. Do końca dnia posprzątano ciała i pod wieczór urządzono huczną biesiadę.

Następny etap był nieco bardziej ryzykowny, należało bowiem cały bunt uprawomocnić. W tym celu Przemko wysłał jednego z wojów do grodu Lecha z radosną informacją, że przyłączył do nowego państwa teren pokaźnych rozmiarów. Poprosił też w imieniu Konrada o łaskę i zapewnił, że będzie on lojalnie wykonywać polecenia nowego władcy. Jednomyślnie zdecydowali także, że przynajmniej tymczasowo nie będą informować o zdarzeniu Wilhelma Trwożnego, by nie zaprzątać mu niepotrzebnie głowy.

 

***

– Dobre wieści, panie.

Wódz wodzów, Lech z Łysej, dawno już nie słyszał tych słów. Ciągle tylko niedola, bieda, pożary, zarazy, morderstwa lub wszelkie inne koszmarne wiadomości do niego docierały. Zatarł tedy ręce i machnął entuzjastycznie na posłańca.

– Wasza miłość, pragnę donieść o zwycięstwie. Zamek jest nasz. Drużyna Przemka zdobyła zamek Lubush.

Posłaniec szczerzył się, jakby co najmniej to on sam ów zamek zdobył. Wódz wodzów, zamiast rozradować się i rzucić jakąś monetę, tylko się zasępił. Miał wprawdzie swoje lata i nie wszystko już pamiętał, ale przysiągłby, że niczego nie atakował. Podrapał się w głowę.

– Czy możesz powtórzyć? – poprosił najłagodniej, jak tylko potrafił.

Posłaniec jeszcze nigdy nie spotkał się z taką reakcją na dobrą nowinę, więc stropił się nieco. Rozejrzał się na boki i ciszej już powtórzył:

– Melduję, że woj Przemko zdobył zamek Lubush.

– Coś ty powiedział?

– Przemko zdobył zamek…

– Słyszałem! – wydarł się wódz.

Rozsierdzony nie na żarty zerwał się z dębowego tronu i chwycił za miecz. Jeszcze chwila i zasiekłby niewinnego posłańca, ale syn wodza Wiesław w porę złapał go za rękę. Mocował się z ojcem przez chwilę, aż w końcu ten osłabł i opadł ciężko na tron.

– Czy może mi ktoś wyjaśnić, dlaczego zaatakowaliśmy naszego sąsiada? – zwrócił się do zgromadzonych w sali już spokojniejszym głosem.

– Wasza wysokość – odezwał się skryba. – Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek zaczynali wojnę z Germanami.

– Wiem, durniu! – Lech znów się wściekł, a chwilę później dodał załamany: – Wszystko stracone, a miało być tak pięknie. Pokój na zachodzie, mała wojenka na wschodzie – mówił do siebie. – Przepadliśmy z kretesem. Teraz to dopiero mamy przesrane. Pojmać i skrócić o głowę tego, kto jest za to odpowiedzialny! Wołaj Marcina – wydyszał na koniec przez zaciśnięte ze złości zęby.

Tym razem nie musiał długo czekać. Marcin, który zabijał czas kręceniem się po grodzie, z daleka dojrzał biegnącego posłańca. Wiedział, że przeważnie to jego wzywają przed oblicze władcy, więc od razu skierował kroki w stronę dworu.

– Wasza miłość wzywał? – Ukłonił się głęboko.

– Tak. Mamy poważny problem. Szykuj się do drogi.

 

POWOŁANIE

– Witam panów. Każdy z was znalazł się tu ze względu na swoje niedawne przewinienia.

Bolko nie do końca wiedział, co tu właściwie robi. Przyszedł, bo mu kazano, usiadł na zydlu, bo mu kazano. Żadnych swoich przewinień nie znał, ba, był niemal stuprocentowo pewien, że takowych nie posiada. Polecenia zawsze wykonywał skrupulatnie, starał się nie spóźniać na wartę, język za zębami zawsze trzymał, więc nie podejrzewał nawet, dlaczego się tu znalazł. Kiedy wódz wodzów wezwał go do siebie i zakomunikował, że od teraz będzie ochraniał Marcina, też nie protestował. Przyjął pokornie nową funkcję i choć była mu nie w smak, to przecież nie narzekał. Nie mógł więc odnaleźć w sobie żadnej winy. Dwaj inni mężczyźni siedzący obok niego wyglądali na bardziej zorientowanych w sytuacji. „Może zaraz się wyjaśni” – pomyślał Bolko i skupił całą uwagę na przemawiającym Marcinie.

– Ze względu na panów przeszłość zostaliście tu doprowadzeni siłą. Ale jak mogli już panowie zauważyć, nie jest to ani sala tortur, ani więzienie. Niemniej jednak odradzałbym ucieczkę z dwóch powodów. Pierwszym jest panów eskorta, która bynajmniej nie opuściła nas, lecz czeka za drzwiami na dalsze instrukcje. Drugi powód wymaga pewnego wprowadzenia, lecz możliwe, że po jego usłyszeniu przejdzie panom ochota na ucieczkę.

Siedzący popatrzyli po sobie. Najmniej zorientowany Bolko zdawał się być najbardziej zainteresowany słowami Marcina. Dwaj pozostali zdradzali już pewne oznaki zniecierpliwienia.

– Nie ukrywam, że wysłuchałem raportów o panów występkach z prawdziwym zdziwieniem. Nie mogłem uwierzyć, że takie sytuacje w ogóle mogły mieć miejsce. Zarówno zdobycie zamku Lubush – tutaj Marcin wskazał ręką na Przemka siedzącego po lewej stronie – jak i zgładzenie grododzierżcy Janosza – tu ukłonił się siedzącemu po prawej stronie Witowi – były czynami karygodnymi. Nie zmienia to jednak faktu, że w obu wypadkach musieli panowie wykazać się inicjatywą, sprytem i doskonałą organizacją. Takich właśnie ludzi poszukuję. Mimo waszej ewidentnej winy wódz wodzów obiecał zapomnieć o egzekucji pod jednym warunkiem: że będą panowie współpracować ze mną.

Ani Przemko, ani Wit nie znali się wcześniej. Ba, różnili się od siebie niemal we wszystkim. W tej chwili do głowy przyszła im jednak ta sama myśl. Jedna prosta myśl, która nie pozwala odetchnąć, gdy słyszy się, że zachowa się swoje życie, mimo że jeszcze przed chwilą było się święcie przekonanym, że to już koniec. Jedna najbardziej ludzka i najbardziej oczywista, a mianowicie: „Gówno prawda”.

– Widzę, że nie są panowie specjalnie zaciekawieni ofertą, ale i tak pozwolę sobie kontynuować – ciągnął Marcin, przechadzając się po izbie z rękami założonymi do tyłu. – Otóż poszukuję osób o ściśle określonych umiejętnościach do bardzo nietypowego przedsięwzięcia. Pragnę założyć pewną organizację, pewien rodzaj drużyny o dość specyficznym charakterze. Oczywiście pod rozkazami miłościwie nam panującego Lecha z Łysej. Jednak w odróżnieniu od innych organizacji o charakterze militarnym, ta byłaby wysoce samodzielną jednostką. Do tego stopnia, że podlegałaby rozkazom tylko wodza wodzów z pominięciem całej drabiny administracyjno-wojskowej naszego państwa. Pieczę sprawowałbym ja, ale wyżej byliby już tylko Lech i bogowie. Co panowie na to?

Pierwszy odezwał się Wit:

– A co niby ten oddział miałby robić?

– Dobre pytanie. Już spieszę z odpowiedzią. Najogólniej rzecz ujmując, wszystko co będzie trzeba, aby zapewnić bezpieczeństwo naszego państwa. Jeśli miałbym wdawać się w szczegóły, to będą to działania niemilitarne zbliżone efektywnością do działań militarnych.

– Nadal nic nie rozumiem. – Wit wzruszył ramionami. – Czyli co na przykład moglibyśmy robić?

– Jeśli oddział uformowałby się w obecnym kształcie – Marcin wskazał ręką na wszystkich siedzących – to potrafilibyśmy na przykład przejąć zamek. Nawet taki zamek, którego zdobycie w sposób tradycyjny wiązałoby się z długim oblężeniem i rzezią mieszkańców dla zachowania porządku. – Tu zrobił ukłon w stronę Przemka.

– E tam, to był zwykły fart. – Ten nieco się zmieszał, bo do tej pory postrzegał przejęcie zamku Lubush jako haniebną samowolę. Do głowy by mu nie przyszło, że oddaje jakąkolwiek przysługę krajowi, a już na pewno nie mieszkańcom Lubusha.

– Wierzę, że potrafilibyśmy także – Marcin kontynuował wypowiedź – pozbyć się bez podejrzeń niechcianego władyki. Nawet takiego, który dzierży ziemię po ojcu, i którego usunięcie siłą wywołałoby liczne sprzeciwy okolicznych klanów.

– Chyba zaczynam rozumieć – powiedział Wit.

– A ja wręcz przeciwnie – wtrącił Przemko. – Sprawa zamku była nietypowa, starałem się jedynie wyciągnąć oddział z tarapatów. A że wyszło, jak wyszło, to już tylko przypadek. Nie potrafiłbym zrobić tego jeszcze raz. Powtarzam, to był czysty fart.

– Może tak, a może nie. Jak już mówiłem na wstępie, potrzebuję osób z określonymi umiejętnościami, a czyny panów sugerują, że takowe posiadacie. Jeśli jednak uważają panowie, że jestem w błędzie, nie będę nikogo dłużej zatrzymywał. Kat czeka.

– Mi tam się wszystko podoba – szybko powiedział Wit. – Inicjatywa jest dość śmiała, ale i czasy takie, więc wszystko się zgadza. Jestem na tak.

– Ja też – niespodziewanie odezwał się Bolko.

Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem, jakby do tej pory go nie zauważyli.

– A ten to kto? Czym się wyróżnił?

– To jest Bolko, moja prawa ręka. I jak to prawa ręka ma w zwyczaju, dzierży miecz, a jak nie dzierży, to w ryj też dać może. – Bolko uśmiechnął się skromnie. – W moich zamierzeniach razem z tu obecnym Przemkiem ma on stanowić trzon militarny naszego małego stowarzyszenia.

– Z tego co zrozumiałem, charakter naszych działań ma nie ma obejmować akcji zbrojnych – wtrącił Przemko. – Po co w takim razie ma być ten trzon militarny?

– O ile będzie to możliwe, postaramy się unikać działań zbrojnych, ale życie uczy, że trzeba być przygotowanym na wszelkie okoliczności. Dlatego przydałoby się podstawowe przeszkolenie wojskowe. W przyszłości zamierzam także rozszerzyć naszą organizację o nowych rekrutów. Nie chciałbym jednak, żeby była to banda wieśniaków, a doborowa kompania ze znajomością wszelkich możliwych technik. Czy taka odpowiedź jest wystarczająco satysfakcjonująca?

– Jak najbardziej – potwierdził Przemko.

– Czy w takim razie zamierza się pan do nas przyłączyć?

Po tym pytaniu przez chwilę zapadła cisza. Przemko rozważał wszelkie za i przeciw, ale że alternatywą była utrata głowy, więc w końcu odpowiedział:

– Z miłą chęcią, do stu biesów!

– Tak więc pozostaje nam jeszcze omówić szczegóły, ale już teraz chciałbym panom pogratulować mądrej decyzji!

– A jak się będzie nazywać ta organizacja? – odezwał się niespodziewanie Bolko.

Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni, ale zaraz przenieśli wzrok na Marcina. Ten zamarł z pół otwartymi ustami i zamyślonym wyrazem twarzy.

– Przyznam, że jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. – Podrapał się w głowę. – Macie jakieś propozycje?

– Może „Lisy” albo „Bluszcz”? – zaproponował nieśmiało Bolko. Zrobił to tak szybko, że widać było, że myślał nad tym od dłuższego czasu.

– Dobre – pochwalił go Marcin – ale wolałbym uniknąć nazw zwierząt i roślin. Proponowałbym jednak coś mniej… – zaczął szukać odpowiedniego słowa.

– Związanego z naturą?

– …dziecinnego – dokończył.

– Skoro nie rośliny i zwierzęta, to może „Wicher”? „Organizacja Wicher” albo „Grom” to już jakoś brzmi. – Bolko najwyraźniej bardzo chciał się jakoś zasłużyć już na wstępie.

– Bolko – Marcin podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu – to ma być samodzielny oddział do celów dywersyjno-obronnych. Nie powinien nazywać się ani „Wicher”, ani „Grom”, ani „Lisek”, ani „Bluszcz”. To po prostu nieodpowiednie – wyjaśnił wolno i dobitnie.

– To może to?

– Co?

– To, co przed chwilą powiedziałeś. – Bolko najwyraźniej był w doskonałej formie intelektualnej.

– Co powiedziałem, że nieodpowiednie?

– Nie, no ten samodzielny oddział do czegoś tam.

Marcin znów się zamyślił.

– Samodzielny oddział do celów dywersyjno-obronnych? – spytał, zaskoczony tą propozycją.

– A co? Źle?

Marcin się wyprostował, spojrzał na powałę, z której już dawno osypało się to, co mogło się osypać. Popatrzył na pozostałych. W ich twarzach nie znalazł nawet iskry zainteresowania i nie zmienił tego fakt, że dzięki niemu uniknęli śmierci.

– Czy wszyscy są za? – zapytał, chociaż znał z góry odpowiedź. – A więc od dzisiaj powołuję do istnienia Samodzielny Oddział Dywersyjno-Obronny w składzie… hmm, jak widać.

Mimo tak podniosłej chwili nikt nie okazał entuzjazmu. W szopie, w której siedzieli, było obskurnie i mroczno. Marcinowi przemknęła przez głowę myśl, że nie tak to sobie wyobrażał. Jedyną osobą, która wykazała nieco ożywienia, był Bolko. Ale i on był bardziej zadowolony z tego, że udało mu się coś dobrego doradzić, niż z samego faktu powołania organizacji. Świat się nie zmienił, nie było fanfar. Wszyscy siedzieli na swoich zydlach w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Sęk w tym, że nawet Marcin nie wiedział, co dalej mają robić. Jego plan zakładał po prostu przekonanie Wita i Przemka do swojego pomysłu. Nie było to szczególnie trudne, gdyż alternatywą był kat. Skoro jednak się udało, należało teraz jakoś dogadać szczegóły, ale sam nie wiedział, jak ma zacząć.

– Kto nas będzie finansował? – odezwał się w końcu Wit.

– Myślę, że wódz wodzów – odpowiedział Marcin, po czym znów zapadło długie milczenie.

– Czy to oznacza, że jesteśmy już wolni? – zapytał w końcu Przemko. Gdy usłyszał twierdzącą odpowiedź, upewnił się jeszcze: – Nie wisi nad nami groźba kary za czyny, których się dopuściliśmy?

– Słowo się rzekło. Wasze życie za służbę pod moimi rozkazami. Póki jesteście w moim oddziale, włos wam z głowy nie spadnie.

– Więc… – Przemko zdawał się niecierpliwić – jakie to będą rozkazy?

– Hmm. – Marcin podumał. – Na razie nie mam żadnych.

Przemko tylko na to czekał. Wstał w pośpiechu, przewracając zydel. Zagwizdał wesoło i uściskał Marcina. Obtańcował dookoła dwóch pozostałych towarzyszy i ich też uściskał. Wit miał więcej umiaru.

– Uważam, że powinniśmy to uczcić – powiedział podniosłym głosem.

– Co racja, to racja! – zawołał rozradowany Przemko. – Gdzie tu jest najbliższa karczma?

 

***

Następnego dnia Marcina znowu bolała głowa. Obudził się w swoim łóżku i powoli zebrał myśli. Była karczma i wyszynk, trunki i jadło, na które nie szczędził kiesy. Pamięć wracała powoli. Siedzieli długo i rozmawiali, poznawali się. Grali i zabawiali się. Ustalali, co powinni robić i do czego mogli się posunąć. Rozpatrywali różne warianty na wypadek niespodziewanych sytuacji. Fantazjowali. Co zrobić, gdy trafią do więzienia? Czy powinni trzymać się razem, czy też osobno? Z kim mogą zadzierać, a kogo unikać? Jakie mają znajomości i co mogą załatwić? Opracowali wstępnie listę rzeczy, których muszą się nauczyć, jak na przykład otwieranie kajdan i robienie podkopów. Wymyślali wszelkie teoretyczne sytuacje i sposoby ich rozwiązania. Bolko, który wyraźnie odstawał do reszty, też starał się udzielać, ale jego pomysły trafiały jak przysłowiową strzałą w ostrokół.

Zastanawiali się także, w jaki sposób wyszukiwać i werbować nowych członków. Wszyscy byli zgodni, że rozszerzanie siatki współpracowników powinno być nieodzownym elementem działań oddziału. Ustalili nawet wysokość wynagrodzenia dla nowo przyjętych, a także minimalny zakres ich umiejętności.

Ogólnie rzecz ujmując, Marcin pamiętał wszystko z wczorajszego wieczoru, a jego pamięci umknęła tylko jedna rzecz, mianowicie to, jak się znalazł w swojej chacie. I jak to zazwyczaj bywa w takich momentach, obiecał sobie solennie, że więcej pić nie będzie.

Spojrzał w stronę okna, aby ustalić porę dnia. Po cieniu rzucanym na stół wywnioskował, że nie ma jeszcze południa. Nagle uderzyła go potężnym bólem jeszcze jedna powracająca myśl. Wódz. Miał mu zdać raport zaraz po rozmowie z więźniami. Pomyślał, że lepiej późno niż wcale i zwlókł się z łóżka. Maryny nigdzie nie było. Odział się w to, co miał pod ręką, i wyszedł przed chałupę. Ostre światło letniego przedpołudnia znów wywołało u niego ból głowy. „Muszę przestać pić” – pomyślał po raz kolejny i ruszył przez gród.

Przed wejściem do dworu musiał poczekać, bo wódz przyjmował właśnie kupców. Wykorzystał ten czas, by uzupełnić poziom płynów, korzystając z pobliskiej studni. Później siadł ciężko na schodach i oparł głowę o drewnianą kolumnę. Obudziło go poszturchiwanie strażnika.

– Miłościwy wódz was teraz przyjmie. – Usłyszał Marcin, nim jeszcze otworzył oczy. Jeszcze raz nabrał wody ze studni i wsadził głowę w ceber. Pomogło. Zaczesał włosy do tyłu i w miarę prostym krokiem wmaszerował do sali tronowej.

– Jak spotkanie? – Usłyszał z daleka, nim jeszcze zbliżył się do tronu, na którym zasiadał, jak co dzień, Lech z Łysej.

– Doskonale – odpowiedział nieco zachrypniętym głosem Igła, gdy dowlókł się przed oblicze wodza. – Wasza wysokość ma przed sobą dowódcę Samodzielnego Oddziału Dywersyjno-Obronnego.

– Samodzielnego? – Wódz nie krył szyderstwa. – Ręczysz za nich?

– Tak, panie.

– I dobrze, bo trochę żal mi było ich tracić, w końcu dobrzy z nich ludzie.

– Od dzisiaj, a właściwie od wczoraj, są to moi ludzie i będę za nich odpowiadał.

– Świetnie się składa, bo mam dla was zadanie – powiedział Lech z uśmiechem. – Właśnie dla takiej bliżej nieokreślonej hałastry jak wasza. Sprawa jest nietypowa, sam jeszcze do końca nie wiem, co o tym myśleć. Zamiast więc zachodzić w głowę, co tu robić, wyślę was. Potraktuj to jako sprawdzian. Jeśli się spiszecie, dostaniecie wszystko, w innym wypadku rozwiązuję oddział.

– Zamieniam się w słuch, wasza wysokość. – Marcin wysilił się na usłużny pokłon. Przecenił jednak swoje możliwości i zachwiał się, ledwo unikając upadku.

– Oho, widzę, że nawet już opiliście powołanie tego…

– …Samodzielnego Oddziału Dywersyjno-Obronnego, wasza wysokość – podpowiedział usłużnie Marcin.

– Ano i dobrze, że obronnego, bo o obronę właśnie chodzi. Przetestujecie swoje umiejętności obronne. – W głosie władcy brzmiała wyraźna drwina. – Jestem po słowie z władcą południa, niejakim księciem Krakiem. Mamy poważne zamiary dotyczące podpisania sojuszu między naszymi państwami. Obaj wierzymy, że będzie to najlepsze rozwiązanie dla wspólnej przyszłości i chociaż dobrze radzimy sobie sami, to taki alians wyszedłby nam na zdrowie. Ostatnio książę poprosił mnie o radę w dość nietypowej kwestii. – Marcin mimo narastającego bólu głowy słuchał Lecha coraz bardziej zaciekawiony. Wiele lat już upłynęło od kiedy opuścił rodzinne ziemie i teraz dopiero miał pierwszą okazję, by usłyszeć stamtąd jakieś wieści. Otóż… podobno zalągł im się smok.

– Smok? – Takich wieści się jednak nie spodziewał. – Jaki smok?

– Klasyczny. Zieje ogniem, kradnie dziewice i żre owce. Można więc powiedzieć, że szablonowy – wyjaśnił wódz. – Książę Krak prosi nas o pomoc. Nie muszę chyba dodawać, że to prośba najwyższej wagi, która może zadecydować o sojuszu?

– Nie musi, wasza wysokość. Ale na czym miałaby polegać nasza misja?

– A jak ci się zdaje, gamoniu!? – Lech dał upust swojej raczej wybuchowej naturze. – Pojedziecie we czwórkę i rozwiążecie problem!

– Wasza wysokość wysyła nas, żebyśmy zgładzili smoka? – Kac minął w jednej chwili. Perspektywa walki ze smokiem otrzeźwiłaby niewątpliwie nawet największego moczymordę.

– Kapłan zapewnił mnie, że smoków nie ma – dodał uspokajająco wódz – więc nie panikuj, bo to pewnie tylko jakieś pogłoski. Pojedziecie, sprawdzicie i rozwiążecie problem albo ja was rozwiążę. Zrozumiałeś?

– Tak jest. Jedno małe pytanie: skąd kapłan wie, że smoków nie ma? Bo nie widział? – Lico wodza pokryło się purpurą, a Marcin dobrze wiedział, co to oznacza. Nie czekał na odpowiedź, tylko ukłonił się grzecznie i oddalił sprzed sinego ze wściekłości oblicza wodza. Po głowie krążyło mu jedno słowo. Słowo poznane u zachodniego sąsiada: „Kurwa”.

Wyruszyli o świcie. Marcin strategicznie postanowił nie wtajemniczać kompanów w szczegóły misji. Wykręcił się prostym: „Pojedziemy i zobaczymy”. Wiedział, że poinformowanie o celu wyprawy spotkałoby się z naturalnym rozpadem oddziału, toteż dyplomatycznie zbywał wszelkie pytania dotyczące szczegółów misji. Do grodu Kraka mieli kilkanaście dni drogi, miał więc nadzieję, że coś w tym czasie wymyśli.

W trakcie podróży drużyna miała mnóstwo czasu, żeby się bliżej poznać. Przemko, najstarszy z całej czwórki, wieloletni dowódca, opowiadał im swoje liczne przygody. Bawiąc opowieściami, uczył przy okazji zastosowania różnych ciekawych taktyk i sposobów na podejście przeciwnika. Zrelacjonował także swoje przygody na zamku Lubush. Widział tam podobno takie cuda, o których nikt u nas nie słyszał, poczynając od doskonałej musztry, na wyposażeniu konnicy Konrada kończąc. Marcin słuchał z uwagą i notował w pamięci każde słowo, bowiem wiedza Przemka wydała mu się niezwykle cenna. Igła utwierdził się w przekonaniu, że trafnie dobrał sobie kompana, i jednocześnie uzmysłowił sobie, jak wiele pracy przed nimi, by dorównać zachodniemu sąsiadowi. A gdy usłyszał o kuźni z miechami wielkości człowieka, zapragnął, zbudować taką w Łysej Górze. Niewątpliwie Przemko wnosił do drużyny nie tylko zaradność i umiejętności wojskowe, ale także doświadczenie, którego brakowało pozostałym.

Wit był inny. Chudy i sumiasty jak węgorz, mało mówił, a dużo myślał. Choć urodzony w wiejskiej chacie i wychowany w polu, nie wyrósł na przeciętnego kmiecia. Jak sam o sobie mówił, był tym, który zawsze zadawał pytania. A to dlaczego pada deszcz? A to, co jest pod ziemią? Skąd kłosy wiedzą, żeby uschnąć, a kasztany, że pora zakwitnąć? Szukał odpowiedzi na te pytania i czuł się dumny, gdy ktoś potwierdzał jego przypuszczenia. Poza tym miał w sobie niespotykaną prawość. Był wyczulony na krzywdę ludzką i serce go bolało od niesprawiedliwości. Wszystko robił po swojemu, od wsiadania na konia po rozpalanie ogniska. Na każdą rzecz miał jakiś sposób. Swój sposób. Lepszy od tego tradycyjnego. Gdy wsiadał na konia, przekrzywiał nogę inaczej niż reszta ludzi, twierdząc, że tak mu wygodniej. Gdy wszyscy tłukli krzemieniem o krzemień, on podwijał nadgarstek, mówiąc, że w ten sposób ręka się mniej męczy. Szybko w drużynie powstał dowcip, że pewnie też sika pod wiatr, bo niby oczy się przy tym mniej psują. W rodzinnej wsi Wit zostawił żonę. Gdy jednak Marcin stęskniony za swoją Maryną, zapytał go, czy i on tęskni, ten odpowiedział, że cały czas widzi ją w głowie i rozmawia z nią w myślach. Taki już był nietypowy.

Marcin nie mówił wiele o sobie. Gdy podpytywali go, skąd pochodzi, powiedział, że z południa. Kiedy spytali, czy przypadkiem nie z grodu Kraka, zaprzeczył kiwnięciem głowy. Więcej od niego nie wyciągnęli. Przyznał się dobrowolnie do miłości swojego życia, Maryny, i do skromnego dobytku w Łysej Górze. Stanowczo jednak wolał zadawać pytania, niż udzielać odpowiedzi.

Zdecydowanie najmniej tajemniczą postacią całego kwartetu był Bolko. Bolko pochodził z okolic Łysej Góry. Chwalił się, że jego dziad pamiętał czasy wypalanek tam, gdzie dzisiaj znajduje się podgrodzie. On sam dzieciństwo miał srogie, bo ludzie nie dawali mu spokoju. Podobno nie był bystry, ale sam tego nie zauważał. Widział, i owszem, że innym szybciej przychodzi pojmowanie wszystkiego, ale przecież i on nieźle sobie w życiu radził. Wodza, któremu służył, kochał nade wszystko. Wierzył w jego mądrość i ufał bezgranicznie. Dlatego gdy wódz wezwał go do siebie i oznajmił, że teraz ma chronić Marcina, jedynie strzelił cholewami. To, co wódz kazał, było dla niego święte, tak zawsze powtarzał.

I Wit, i Bolko trochę niepokoili Marcina. Wit ze swoim poczuciem sprawiedliwości mógł ich wpędzić w nie lada kłopoty. Wiadomo przecież nie od wczoraj, że sprawiedliwości nigdy nie było, a na dodatek wszystko wskazywało na to, że nigdy jej nie będzie. „Skąd w takim razie bierze się to w ludziach?” – zastanawiał się Marcin.

– Bolko? – Igła postanowił przeprowadzić mały test. – A gdybym ci coś rozkazał, a wódz rozkazał coś innego, to kogo byś posłuchał?

– Wodza, oczywiście – odparł Bolko bez chwili wahania.

– A gdybym ci powiedział, że wódz może czegoś nie wiedzieć, a ja wiem lepiej, to też posłuchałbyś wodza?

– Ano, raczej tak. – Tym razem Bolko zastanowił się przez chwilę.

– No a gdybym ci powiedział, że wódz się myli, a ja mam rację, to kogo byś posłuchał?

To pytanie zwróciło uwagę pozostałej dwójki. Zaciekawieni podjechali bliżej, żeby usłyszeć odpowiedź. Bolko chwilę się namyślał. Swoim zwyczajem wsadził przy tym palec w gębę i pocmokał chwilę.

– Gdybyś mi powiedział, że wódz się myli, a ty masz rację… a wódz kazał mi cię słuchać… to wtedy jak kazał, też mógł się pomylić… to i tak posłuchałbym wodza.

– Brawo, Bolko! – Wit zaklaskał w dłonie z uciechy. – Nie takiś głupi, za jakiego cię biorą! Właśnie uniknąłeś klasycznej pułapki logicznej!

– To prawda – potwierdził Marcin. – Dobra robota. Wódz ma zawsze rację.

W głowie Marcina niepokój jednak pozostał. Wit i Bolko najwyraźniej widzieli świat inaczej niż on. Jemu sprawiedliwość i dobroć kojarzyły się bardziej z naiwnością i głupotą. Wiedział jednak, że Wita do głupich zaliczyć nie można. Ci dwaj stanowili dla niego niebezpieczny duet. Powoli zaczynał się ich bać, więc postanowił, że będzie postępował z nimi ostrożnie. Najbardziej odpowiadał mu Przemko. Stary wiarus o żołnierskiej naturze. Sprytny jak Igła i równie niegłupi. I pogadać o dziewczynach można z nim było, i wypić lubił. Otwarty, choć ostrożny, dowcipny, choć starszy i przecież poważniejszy. Jednym słowem dobry kompan na długie drogi.

Nie było więc dziwnym, że zmierzali na południowy wschód, jadąc parami. Przemko z Marcinem na czele, gadając i dowcipkując, a za nimi Wit z Bolkiem. Wit zamyślony, tylko od czasu do czasu odpowiadał Bolkowi na coraz to zmyślniejsze pytania. Nie spieszyli się. Marcinowi niespieszno było poinformować kompanów o prawdziwym celu wyprawy, a i kompanom nie spieszyło się do jakiejkolwiek misji. Podróżowali tylko za dnia, wieczory i poranki spędzając w mijanych wsiach lub w nielicznych oberżach. Gdy pobłądzili, wskazywano im drogę. Gród wawelski był dobrze znany i każdy kmieć wiedział, którędy wiedzie do niego najlepszy szlak. Nieliczni lepiej zorientowani zapewniali ich, że książę Krak to wielki człowiek, ale na szczęście o smoku nikt nie wspomniał. Jechali w przekonaniu, że zmierzają do kraju zarządzanego przez wielkiego władcę. Nawet nie spodziewali się jak wielkiego.

Na dwa dni przed Wawelem krajobraz się zmienił. Wędrowcy co chwila napotykali jakieś chałupy. W otoczeniu zaczęły dominować pola uprawne. Teren zmienił się na bardziej pagórkowaty, a ludzie zaczęli nieco inaczej mówić. W kolejnej karczmie ponownie usłyszeli, że Krak to wielki wódz, a gdy w końcu zapytali dlaczego, to usłyszeli, że walił kiedyś w gary. Nie rozumieli, co ma jedno z drugim wspólnego, więc poniechali dociekań. Dwunastego dnia podróży dotarli pod Wawel. Najpierw długo jechali podgrodziem, nim ujrzeli wzgórze wawelskie.

– Nieźle się rozbudowali – odezwał się Przemko, gdy mijali bogato zdobione chaty. – Mają widać kapusty jak lodu.

– Skąd wiesz, ile mają kapusty i lodu? – zainteresował się Bolko.

– Nieważne. – Przemko postanowił zignorować to pytanie, ale Wit pospieszył z wyjaśnieniem. W trakcie tych kilkunastu dni zżył się z Bolkiem. Chłopak mimo oczywistych niedociągnięć natury intelektualnej miał złote serce, co Wit zdążył zauważyć.

– Podgrodzie też niczego sobie, jedziemy i jedziemy, a grodu ciągle nie widać – odezwał się Marcin.

– Dziewki też klasa – dodał Bolko. – O tam! – Pokazał ręką.

W tej chwili zza dachu kolejnego budynku ujrzeli wzgórze wawelskie. Od razu widać było, że wysokością prześciga Łysą Górę.

– Niezła warownia – powiedział z uznaniem Przemko. – Palisada stoi na kamiennym wzgórzu. Od frontu długie podejście, a z tyłu skarpy. Łatwo można obronić.

– Na pewno łatwiej bronić, niż atakować – zauważył Marcin, który w tej chwili zastanawiał się, co by zrobił, gdyby usłyszał rozkaz zdobywania grodu. – Może od strony rzeki dałoby się podejść.

– Szczerze wątpię. Od rzeki zawsze bardziej stromo. Poza tym grunt tam bardziej grząski. – Przemko wykazał się wiedzą praktyczną.

– W takim razie pozostaje nam mieć nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli ich dobywać!

Zbliżyli się do grodu. Oznajmili powód swojego przybycia straży, która skierowała ich na trakt wiodący do bramy głównej. Nie było to takie oczywiste. Na Łysą Górę prowadziła jedna droga przez podgrodzie, a tutaj samo podgrodzie składało się z niezliczonej ilości placów i dróg. Trakt na wzgórze wawelskie był nieco schowany za zabudowaniami, co budziło konsternację u nowo przybyłych.

Gdy wspięli się na szczyt, ujrzeli ogromną bramę, która sama mogła uchodzić za małą warownię. Minęli ją i wjechali na teren grodu. Z miejsca wydało im się dziwne, że teren był niemal pozbawiony zabudowy. Nieliczne chaty poustawiano w szeregach tuż przy palisadzie, a w środku grodu znajdowała się olbrzymia pusta przestrzeń. Towarzysze skierowali się w stronę dworu. Był on widoczny już z daleka, górował bowiem nad innymi budynkami strzelistym dachem. Nim do niego dojechali, musieli jednak minąć kolejną palisadę i kolejną bramę z podejrzliwie spoglądającymi na nich strażnikami.

Wszystko tu było większe. Łysa Góra w porównaniu z Wawelem zdawała się być prymitywną osadą biedniejszego sąsiada. Dwór księcia Kraka oprócz wielkości różnił się od siedziby Lecha także architekturą i wykończeniem. Kryty gontem, a nie strzechą, miał dużo wyższy dach. Każda jego belka była misternie rzeźbiona, a wychodzące końce krokwi wyrzeźbiono tak, by przypominały głowy zwierząt. Z jednej strony był to łeb dzika, a z drugiej orła. Szerokie skryte w podcieniach wejście do dworu wspierało się na sześciu kunsztownie rzeźbionych drewnianych kolumnach. Na łuku sklepienia nad wejściem widniały symbole Łado, Peruna i Leli.

Niezatrzymywani przez straże weszli do środka. Zaraz za drzwiami przywitał ich bogato odziany jegomość, ani strażnik, ani żołnierz. Obejrzał ich od stóp do głów i najwyraźniej błędnie ocenił, ponieważ zagadał do nich po rosyjsku. Gdy spotkało się to z konsternacją drużyny, spróbował w rodzimym języku.

– Czym mogę panom służyć?

– My do księcia – odpowiedział Marcin, zaskoczony takim powitaniem.

– Ma się rozumieć, że do księcia, ale czy byli może panowie przypadkiem umówieni? – Natura nie poskąpiła elegancikowi ogłady.

– Słuchaj, paziu, stąd już widzę twego pana – zdenerwował się Marcin. – Nie ma przed nim nikogo, więc wnioskuję, że nie jest zajęty. Przepuść nas, bo nie ręczę za siebie! Etykietę poćwiczysz sobie kiedy indziej!

Jak mu się zdawało, elegancik nie wykonał żadnego gestu, nic też nie powiedział. Najwyraźniej nie musiał, bo strażnicy doskonale wiedzieli, co robić. W jednej chwili dostąpiło do nich czterech ludzi z wyciągniętymi mieczami. Stanęli równo za nimi tak blisko, że każdy z druhów poczuł oddech strażnika na karku i ostrze przy swoim boku. Sytuacja stała się niebezpieczna. Napięcie rozładował Wit, który spokojnym głosem, na tyle, na ile to było możliwe, powiedział:

– Zaszło nieporozumienie, za które najmocniej przepraszamy. Jesteśmy wysłannikami wodza wodzów, Lecha z grodu Łysa Góra Przybyliśmy z niezwykle ważną misją. Wierzymy, że książę się nas spodziewa.

Po tych słowach ostrza wprawdzie przestały napierać, ale nie odpuściły całkowicie. Odpuścił za to elegancik, który niespiesznie odwrócił się na pięcie i podszedł do stojącego na końcu sali tronu. Po chwili kiwnął ręką na Marcina i jego ludzi. Na ten znak strażnicy cofnęli się pod ściany.

Gdy szli przez olbrzymią, trójnawową salę, nie mogli wyjść z podziwu nad jej przepychem. Krocząc po czerwonym dywanie, rozglądali się ze zdumieniem na boki. Małe okienka wpuszczały do środka niewiele promieni słonecznych, ale pochodnie na słupach oświetlały ją wystarczająco mocno, by można było dostrzec detale naściennych malowideł. Wszystkie przedstawiały jednego człowieka. Wywnioskowali, że musiał to być sam książę. Na niektórych uczestniczył w bitwach, dzierżąc ogromny topór dwuręczny. Na innych znów z łukiem polował na zwierzynę w puszczy. Były też takie, które przedstawiały go w niedwuznacznych okolicznościach. Można z nich było wywnioskować, że książę lubi zabawy w plenerze. Na jednym był otoczony wianuszkiem niewiast, które obmywały jego ciało pod wodospadem. Na innym uczestniczył w jakimś pikniku na leśnej polanie, również otoczony grupą półnagich białogłowych. W jednym przypadku autor malowidła zbytnio poluzował cugle fantazji, bo oto towarzysze ujrzeli nagiego księcia stojącego na tle ośnieżonych szczytów górskich, w kręgu wpatrzonych w niego kobiet. Uwagę podróżników przykuła jednak nie tyle sama, dyskusyjna nieco, poza księcia ani też łabędzie skrzydła namalowane na plecach każdej z niewiast. Zdumiały ich olbrzymie, nienaturalnie wielkie cycki, które przyciskały się do kolan księcia. Na Bolku zrobiło to tak duże wrażenie, że zapomniał się i wpadł na idącego przed nim Przemka.

W końcu dotarli przed oblicze władcy. O ile Wit był wysoki, a Bolko nieco niższy, ale za to barczysty, o tyle książę Krak był prawdziwym olbrzymem. Wszystkich swoich podwładnych przewyższał co najmniej o głowę. Nawet teraz, gdy siedział na swym tronie, zdawał się być wyższy od stojącego Marcina. Szerokiej, kwadratowej szczęki księcia nie była w stanie zasłonić nawet gęsta broda. Pod niskim czołem, które przecinała złota obręcz, znajdowały się czarne krzaczaste brwi. Z cienia, które rzucały, lśniły jasne i bystre punkciki oczu. Szerokie brwi poruszały się to w górę, to w dół, co świadczyło o tym, że są właśnie sondowani. Wyglądało to tak, jakby ten olbrzym oceniał, którą z ofiar pożreć jako pierwszą. Marcin zrozumiał, dlaczego wszyscy po drodze określali księcia mianem „wielkiego wodza”. Krak w końcu przemówił, głosem niskim i dudniącym jak wodospad.

– Papiery jakieś macie? – zwrócił się, patrząc wprost na Marcina.

Ten sięgnął do sakwy i podał pismo księciu. Książę rozwinął je i zaczął czytać. Było to zjawisko dość niespotykane. Marcin spodziewał się, że Krak rozwinie papier, spojrzy na pieczęć i odda pismo skrybie, jak to czynił Lech. Zawsze podawało się pismo wodzowi, by despektu nie uczynić, ale nikt nie wymagał od władców trudnej umiejętności czytania. Zresztą przyjęło się, że każdy z nich miał przy sobie kogoś, kto potrafił to robić. Książę Krak jednak czytać potrafił. Rozwinął pergamin i wodził po nim oczami to w lewo, to w prawo. Gdy zakończył lekturę, spojrzał na drużynę jeszcze raz, sondując ich od stóp do głów.

– Samodzielny Oddział Dywersyjno-Obronny – zadudnił. – Trochę mały. Wyjątkowi i utalentowani, przynajmniej tak tu napisano. Piszą jeszcze, żeście przyjechali mi pomóc w moim małym problemie. I dobrze. Kilku już próbowało. Dużego oddziału posyłać mi szkoda, ale was mogę, nie będzie mi żal. Lech zresztą obiecuje, że wam się uda. Śmiem wątpić – zakpił książę – ale nie zabronię pójść na tę bestię. Dostaniecie ode mnie pomocnika, który wszystko wam objaśni. Mieczysław, do mnie! – ryknął Krak gdzieś za siebie, a nim jeszcze echo w komnacie ucichło, stał przy nim jeden ze strażników. – Będziesz ich opiekunem. Gdzie oni, tam i ty. Zrozumiałeś?

– Tak jest, wasza wysokość! – ten wydarł się i strzelił cholewami butów.

– To jest Mieczysław. – Teraz książę zwrócił się do drużyny. – Jeden z moich najlepszych rycerzy. Nie chciałbym go stracić… – Marcin uznał, że to zabrzmiało trochę jak groźba. – Pokaże wam, gdzie bestyjka siedzi, i będzie służyć wszelką pomocą. Czy chcecie o coś zapytać?

Marcin już chciał zrobić krok do przodu, ale ubiegł go Przemko.

– Wasza wysokość – zwrócił się do księcia po wykonaniu sztywnego, żołnierskiego ukłonu. – Jeśli to możliwe, pragnęlibyśmy się dowiedzieć, o jakąż to bestię chodzi.

– Jak to? – zdziwił się książę. – W piśmie stoi wyraźnie, że o wszystkim wiecie. – Krak przeniósł wzrok na Marcina i wolno powiedział: – O smoka, oczywiście.

Do uszu Marcina doleciały dwa odgłosy nerwowego przełknięcia śliny. Nie musiał patrzeć na towarzyszy, by wiedzieć, że bledną. Bał się, że zaraz usłyszy oddalający się tupot trzech par nóg, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Zdziwiło go nieco opanowanie Przemka, który jedynie się ukłonił, podziękował za wyjaśnienie i zrobił krok do tyłu. Zdumiała go też przenikliwość księcia.

– Jeśli to wszystko, możecie odmaszerować. Ty zostań. – Gruby palec wskazywał Marcina. – Jak cię zwać? – przemówił książę, gdy reszta drużyny posłusznie opuściła salę.

– Marcin Igła, wasza wysokość. – Marcin skłonił się nisko.

– Kim są ci dwaj, bo ten osiłek z niewyraźną gębą to zapewne ochrona? – Książę bezbłędnie czytał w ich twarzach, nie gorzej niż w pergaminach.

– Moi druhowie. Nic więcej.

– Przestań chrzanić. Jak cię każę ściąć, będzie mała strata. Jeszcze jedna nieszczera odpowiedź i pożegnasz się z życiem – zagroził Krak.

Na tak postawione dictum nie było rady. Marcin bez upiększania opowiedział, kim są Przemko i Wit, jakie były ich dokonania i jak znaleźli się pod jego dowództwem. O dziwo, książę znał historię zamku Lubush. Pogratulował Marcinowi roztropności w doborze towarzyszy i wyraził się z uznaniem dla inicjatywy powołania takiego oddziału. Jedyna rzecz, do której Marcin się nie przyznał, to że jest to ich debiutancka misja. Uznał, że ucierpiałby na tym prestiż oddziału.

– Jest jeszcze jedna rzecz – dodał na koniec Krak. – Pewnego razu, po pijaku złożyłem przyrzeczenie. Zły byłem wtedy na bestię, bo porwała jedną z moich konkubin, bynajmniej nie dziewicę, jak to smoki zwykły czynić. Chciałem nawet osobiście ruszyć na niego, ale mnie powstrzymano. Nie ma o czym mówić, skończyło się na kilku złamanych szczękach i poprzetrącanych gnatach… Nic wielkiego, ale zrobiłem w afekcie pewne przyrzeczenie, które mnóstwo osób słyszało. Chodzi o moją jedyną córkę, Wandzię. Wyobraź sobie, że przyrzekłem jej rękę i pół księstwa każdemu, kto przyniesie mi głowę smoka, i to bez względu na jego status społeczny. Rozumiesz powagę problemu? Jako władca nie mogę sobie pozwolić na puste obietnice.

– Rozumiem, wasza wysokość – Marcin znów nisko się skłonił – i pragnę zapewnić, że nie jestem zainteresowany córką waszej wysokości, niezależnie jak piękną jest istotą. Po prostu mam już żonę.

– Co ty mi tu chrzanisz, Igła. – Krak spojrzał na Marcina z oburzeniem. – Nie o tym mówię! Ty, tak samo jak i twoja drużyna, jesteście tutaj na kontrakcie, więc przysięga was nie obejmuje. Chodzi o łeb bestii. Po wszystkim, gdy poczwara zalegnie już bez ducha, zetniesz jej głowę. Tylko zamiast nosić ją ze sobą, weźmiesz młot kowalski i roztrzaskasz na kawałki. Nie chciałbym, żeby jakiś szewczyk znalazł ją i przyleciał do mnie z pretensjami, że chce pół księstwa i jeszcze coś do poruchania wedle mojej obietnicy. Zrozumiałeś?

– Tak jest, wasza wysokość!

– No. Myślę, że się zaprzyjaźnimy. – Krak uśmiechnął się lekko, ale Marcin i tak poczuł się wyróżniony. – Jesteś wolny. Moi ludzie wtajemniczą cię w szczegóły. I bierzcie się do roboty, bo oczekuję rezultatów, nim bestia znów zaatakuje!

Marcin opuścił dwór zadowolony i nie zmienił tego fakt, że czekała go ciężka rozmowa z towarzyszami. Gdy dotarł do baraków, w których ich ulokowano, oddział czekał na niego w drzwiach. Druhowie nie ukrywali swoich zamiarów.

– Wyjeżdżamy – zakomunikował mu Wit, gdy tylko wszedł. – Miała być dywersja i obrona, a nie biesy, smoki czy wilkołaki. Na to się nie pisaliśmy.

– Smok. – Głos Marcina był bardzo opanowany.

– Co?!

– Smok. Nie smoki, a jeden smok. Zresztą, widział go ktoś?

– Nie próbuj z nami pogrywać – wtrącił się Przemko. – Wiesz dobrze, co to smok, i zdajesz sobie sprawę, że żaden z nas nie ujdzie z życiem po spotkaniu z tą bestią. Uciekajmy, póki możemy.

– A co z wyrokiem? – przypomniał Marcin. – Grozi wam ścięcie głowy, o ile pamiętam.

– Lepsza dekapitacja niż spalenie żywcem – zauważył ponuro Wit. – W porównaniu ze smokiem chyba każda śmierć lepsza.

– Oprócz utonięcia – wtrącił Bolko. – Jak byłem mały, to wpadłem do sadzawki i wciągnął mnie muł. Pamiętam to uczucie do dzisiaj i chyba wolałbym spłonąć żywcem, niż jeszcze raz przeżyć coś takiego.

W grupie zapanowała konsternacja. Przez chwilę nikt nie wiedział, co powiedzieć.

– Wyjeżdżamy i już – podjął ponownie temat Wit. – Nie damy rady bestii.

– A ja myślę, że damy radę. – Marcin starał się sprawiać wrażenie pewnego siebie, choć i jemu nogi drżały na myśl o smoku. – Myślałem o tym długo, niemal od Łysej Góry. Gdybym nie wierzył w to, że sprostamy temu zadaniu, jakoś bym się wykręcił. Miałem czas się zastanowić i mam nawet kilka pomysłów, jak załatwić gadzinę. Chcecie posłuchać?

– Nie – uciął krótko Przemko, ale niezrażony tym Marcin i tak kontynuował:

– Z tego, co słyszałem, smoki żyją w górskich pieczarach, a to już stwarza wiele możliwości. Dla przykładu można skurczybyka wywabić z dziury i zrzucić mu na łeb ciężkie kamulce. Można też zasypać wejście do groty, tylko że w tym przypadku, jak się gadzina odkopie, będzie problem z ucieczką. Najlepiej więc zrzucić mu kamień na łeb, i tyle.

Marcin może nie oczekiwał oklasków, ale jakaś forma entuzjazmu byłaby w tym momencie na miejscu. Nic takiego jednak się nie stało.

– Masz tego więcej? – Przemko stał z założonymi rękoma i nie ukrywał sceptycyzmu.

– Mam. Po drugie takie bestie potrafią latać. Trzeba więc przebić smokowi skrzydła dzidą, do której przywiążemy sznur, a drugi koniec tego sznura trzeba przymocować do skały. Dalej to już pójdzie gładko. Uwięzioną bestię można zatłuc, zakłuć lub zastrzelić. I jak? Nieźle, co? – Po minach towarzyszy Marcin wywnioskował, że jednak nadal jest źle.

– Wyjeżdżamy – powtórzył dobitnie Wit. – Ja pojadę na wschód, znam trochę języka. Może i będę uciekinierem, na bogów, ale wolę być żywym uciekinierem niż martwym frajerem.

– Myślę, że wszyscy powinniśmy uciekać. – Przemko kierował te słowa głównie do Marcina. – Nie chodzi nawet o wyrok, który nad nami wisi, ale o zemstę Lecha. Miłościwy to on może i jest, ale tylko z tytułu. Gdy się dowie, że nie wykonaliśmy rozkazów, to wszyscy trafimy na jego czarną listę.

– Jego czarną… co? – zdziwił się Wit.

– Nie słyszeliście o liście? Chorwa mówił, że wódz wodzów ma listę, na którą od czasu do czasu są wpisywane nazwiska. Podobno gdy ktoś podpadnie Lechowi, to ten każe Chorwie wpisać nazwisko delikwenta na czarną listę.

– I co później? – spytał Bolko ze strachem.

– I gówno później – wkurzył się Przemko. – Ludzie giną, ot co.

– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć – powiedział Marcin. – Zresztą podobnie jak w istnienie tego smoka. Zanim wszyscy skażemy się na teoretyczne wpisanie na tę listę, a wy dwaj skażecie się na praktyczne ścięcie głowy, powinniśmy zobaczyć tę bestię. Kto wie? Może wtedy i ja zmienię zdanie, i ucieknę razem w Witem na wschód, chociaż w sumie wołałbym jednak na zachód. Póki co założę się o każdą kwotę, że żadnego smoka nie ma.

– Przyjmuję zakład. – Przemko żołnierskim zwyczajem postanowił wykorzystać sytuację. – Niech będzie o piętnaście złotych monet.

– Umowa stoi.

Do zakładu dołączyli także Wit i Bolko, na takich samych warunkach. Trzy głosy przeciwko jednemu. Marcin mimo wszystko się cieszył, bo już wykoncypował sobie, że tak czy inaczej zakładu nie przegra. Jeśli smoka nie ma, to zgarnie niezłą sumkę, a gdyby rzeczywiście bestia istniała, to da się pożreć i też będzie miał problem z głowy. Zresztą już postanowił nie usłuchać rozkazu księcia Kraka i zachować głowę bestii. Miał plan, żeby ją później sprzedać temu, kto da za nią najwięcej. W całym tym zakładzie chodziło jedynie o to, by powstrzymać towarzyszy przed wyjazdem.

– To co teraz? – spytał Bolko, gdy już wszyscy przyklepali sobie nawzajem dłonie.

– Jutro bierzemy się do roboty. Trzeba wypytać tego strażnika, którego nam przydzielono. – Marcin miał już w głowie pewien mglisty plan. – Na razie zarządzam odpoczynek po podróży!

Skoro świt w progu stanął strażnik Mieczysław. Mimo poważnej funkcji był jeszcze dzieciakiem, a wąs dopiero co mu się sypnął. Nosił za duży szyszak i koszulę z przydługimi rękawami. Towarzyszom od początku wydał się niesympatyczny. Zresztą jak każdy, kto zbyt entuzjastycznie podchodzi do życia o tak wczesnej porze. Na początek zbesztali go za nocne wtargnięcie. Gdy próbował wytłumaczyć im, że nastał już świt, oberwał butem. W końcu Wit, przyzwyczajony do rannego wstawania, w czynie społecznym wyprowadził gówniarza na zewnątrz.

– Musisz ich zrozumieć, chłopcze, to żołnierze. Bez wyraźnego rozkazu nie wstaną. Dajmy im trochę czasu, a potrzeby fizjologiczne wkrótce same ściągną ich z sienników.

– Dostałem rozkaz pilnować, żebyście nie marudzili za bardzo przy wykonywaniu zadania – powiedział z powagą Mieczysław.

– I bardzo ci się to chwali, żeś taki sumienny – pochwalił go Wit – ale przecież książę nie spodziewa się, że weźmiemy topory i pójdziemy zatłuc smoka. – Mieczysław wzruszył ramionami. – Potrzebujemy planu, a żeby takowy ułożyć, potrzeba nam informacji…

– Dostałem rozkaz, by udzielić wszelkiej potrzebnej…

– Domyślam się, żeś nie tylko nasz kogut do budzenia. Zacznijmy od początku. Wiesz, gdzie ten smok ma swoje leże?

– Tutaj.

– Jak to tutaj, znaczy się gdzie?

– A tutaj. – Mieczysław potupał nogą w ziemię. – Pod wzgórzem znajdują się jaskinie, no i bestia chybkiem w jednej siedzi, chociaż dokładnie w której, to nie wiem.

– A od jak dawna bestia was nęka?

– Sprowadziła się kilka lat temu. Z początku jeno owce pasterzom z pola porywała, ale później rozbestwiła się na dobre. Owce, barany, kurczaki, wszystko żre. Na dodatek z zagród już porywa.

– Kurczaki? – zdziwił się Wit.

– Kurczaki, kaczki, gęsi. Świń nie żre, a tak to wszystko. czego akurat ludzie nie pilnują.

– Jak to: czego akurat nie pilnują?

– No bo jak się ludzie przestraszyli, to zaczęli na bestię czatować, ale ta się szybko wyspryciła i zaczęła omijać łuczników, że tak powiem, szerokim łukiem.

– Znaczy się: myśli.

– I to jak! Kiedyś książę wysłał patrol do jednej z jaskiń. Poczwara zasadziła się zaraz przy wejściu i ich ogniem spaliła wszystkich na raz.

– Czyli zieje też ogniem. – Do rozmowy włączył się Marcin, który niepostrzeżenie wyszedł z baraku i stał teraz oparty o słup.

– A jakże. Pluje ogniem, lata, zęby ma wielkie, podobno każdy jak miecz, jeno krzywe jak u psa kły.

– Jak to podobno? Czy ktoś w ogóle widział tego smoka?

Mieczysław zastanowił się przez chwilę.

– Kto go widział, ten nie żyje – odparł z przekonaniem.

– Wszyscy? Nawet z daleka? – W głosie Marcina wyczuwało się coraz większy sceptycyzm.

– Czasem można zauważyć jego cień. Bestia unika ludzi. Wszyscy, których pożarła, sami się o to prosili, bo leźli w pieczary jak kto głupi.

– Czyli na dobrą sprawę nie wiadomo nawet, jakich rozmiarów jest ten smok. – Marcin wymienił znaczące spojrzenia z Witem.

– Oj, wielki! – zawołał z przekonaniem Mieczysław. – Żre tak dużo, że musi być wielki. Książę w końcu zadecydował, żeby mu owce sprowadzać na pastwę, i teraz przynajmniej jest trochę spokoju. Ale apetyt ma ogromny!

– Pokażesz nam, gdzie podstawiacie te owce. Później pójdziesz do kowala i poprosisz o najdłuższą żelazną żerdź, jaką tylko zdoła zrobić. – Wit spojrzał pytająco na Marcina, ale nie powiedział ani słowa. Igła kontynuował: – Na koniec znajdziesz nam owcę, tylko żeby była duża. A teraz budźmy chłopaków. Trzeba w końcu coś zjeść i trochę się przygotować!

Przygotowania polegały głównie na ponownym nakłanianiu druhów do pozostania. Przez noc każdy przemyślał zakład i widocznie zrozumiał, że od trupa pieniędzy nie wyegzekwuje.

– Jeszcze raz powtarzam. Powinniśmy chociaż zobaczyć tego smoka. – Marcin tłumaczył najspokojniej, jak potrafił.

– Racja. Z tego, co mówił ten strażnik, nikt nigdy nie widział bestii. – Tym razem Wit wziął stronę Marcina.

– Jeśli okaże się tak niebezpieczna, jak wszyscy twierdzą, to się zmywamy.

Ten argument przemówił do wszystkich. Postanowili wybrać się na zwiady. Wyszli z grodu i skierowali się nad rzekę. Minęli ostatnie chałupy, w których ze względu na sąsiedztwo jaskini smoka nikt już nie zamieszkiwał.

– Ludzie wynieśli się, gdy tylko dowiedzieli się o smoku – wyjaśnił Mieczysław.

– To oni też go nie widzieli – zdziwił się Przemko. – Bardzo dziwne.

– Wszyscy, którzy wybrali się na smoka, nie żyją. Nikt nie wrócił, żeby opowiedzieć, jak właściwie wygląda bestia.

W głosie strażnika dało się słyszeć strach. Gdy pokazywał, którędy prowadzono owce, trzymał się nieco z tyłu, gotowy w każdej sekundzie rzucić się do ucieczki. Parę razy na nieznany odgłos dobiegający z chaszczy zareagował krzykiem i tylko silne ramię Bolka powstrzymywało go od dania dyla.

– Tutaj je pozostawialiśmy. – Mieczysław wskazał palcem polankę między brzozami. – Dalej już nikt się nie zapuszczał.

Marcin rozejrzał się uważnie. Na polankę prowadziły dwie ścieżki. Jedna, którą przyszli, i druga wiodąca w stronę wąskiego przesmyku między rzeką a skarpą, na której stał gród.

– Poczekajcie tutaj – powiedział i ruszył przed siebie.

Po chwili zniknął w krzakach po drugiej stronie polany. Jeszcze przez kilka minut słyszeli, jak przedziera się przez zarośla. W końcu i ten odgłos umilkł. W oddali słyszeli jedynie szum rzeki przelewającej się przez kamienie i pluski skaczących po płyciźnie pstrągów. A może to nie były pstrągi? Po kwadransie towarzysze zaczęli się niecierpliwić.

– Już po nim – stwierdził strażnik Mieczysław. – Możemy wracać.

– Chwila, kazał czekać to czekamy. – Łapa Bolka znów spoczęła na ramieniu strażnika, zaciskając się mocno.

– Może pójdę za nim? – zaproponował Przemko.

– Nic nie słyszeliśmy. Pewnie siedzi gdzieś ukryty i obserwuje okolicę. Pójdziesz, narobisz hałasu i go zdemaskujesz – stwierdził rozsądnie Wit.

– Racja. Nigdy nie słyszałem o smoku, który by zabijał po cichu. Co jak co, ale w legendach zwykle robią spore zamieszanie.

– A ten hałasuje? – spytał Bolko trzymanego strażnika.

– Jeszcze jak! Ryczy, trzepie skrzydłami. Jak lata, to nic tylko te skrzydła słychać. Sam żem słyszał. – W głosie strażnika wyczuli niczym nieuzasadnioną dumę.

– To dobrze. Przynajmniej będzie wiadomo, kiedy wiać. – Bolkowi najwidoczniej kamień spadł z serca. – Najgorzej, gdy nic nie słychać. Wtedy człowiekowi największe głupoty do łba przychodzą.

Czekali. Nie mieli odwagi nawet wejść na polanę. Stali tak, jak ich Marcin zostawił, na końcu ścieżki. Gryzły ich komary, kłuły pokrzywy, ale stali niewzruszenie, wpatrując się w linię drzew, wśród których zniknął ich druh. Nagle rozległ się ryk, tak głośny, że ziemia zadrżała. Gardłowy i dudniący, nieco metaliczny, ale w każdym razie nie był to ryk żadnego znanego im zwierzęcia, ani żubra, ani jelenia, ani też krowy. Wywnioskowali więc, że musiał to być smok.

– W nogi! – krzyknął Mieczysław.

– Gdzie?! – znów został zatrzymany ręką Bolka. Choć wszyscy mieli nietęgie miny, nie ruszyli się z miejsc. Po chwili usłyszeli szelest krzaków, tym razem głośniejszy. Trzask łamanych gałęzi i głośne tupanie zbliżało się do nich, ale nie uciekli. Każdy z nich miał pewne wyobrażenie smoka w swojej głowie. Każdy z nich wyobrażał go sobie jako ogromnego jaszczura ze skrzydłami i z paszczą pełną ostrych zębów. I każdy wiedział, że dźwięki szarżującego na nich przez chaszcze potwora z pewnością brzmiałyby inaczej.

– Uciekać! – zawołał przerażony Marcin, który w tej chwili wbiegł na polanę. – Wiejemy!

Trzeci raz nie musiał powtarzać rozkazu. Rzucili się pędem przed siebie. Peleton otwierał strażnik Mieczysław, który – co było widać – ćwiczył już ten manewr wielokrotnie. Za nim Bolko, nieco wolniejszy, nadrabiał tempo, robiąc większe niż zwykle kroki. Za nim swoimi długimi kulasami przebierał Wit, mimo pełnego pędu sprawiający wrażenie, jakby spokojnie truchtał. Grupę zamykał Marcin, przed którym biegł zasapany Przemko.

W takim ustawieniu dobiegli do podgrodzia. Minęli opuszczone chaty, przebiegli obok zdziwionych wartowników, ale żaden nie pomyślał, żeby zwolnić. Stanęli dopiero, gdy wpadli na zatłoczony ryneczek. Ludzie patrzyli na nich jak na wioskowych głupków. Jakaś mała dziewczynka została skarcona przez matkę za pokazywanie ich palcem. Gruby handlarz zamarł z otwartymi ustami w połowie kęsa kiełbasy. Strażnicy pełniący swoje obowiązki odsuwali gapiów drzewcami włóczni.

– Wszystko w porządku! – zawołał Mieczysław i obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy nie są to aby puste słowa. – Przepraszamy za zamieszanie – uniósł ręce w uspokajającym geście – proszę się rozejść.

Powoli ludzie wrócili do swoich zajęć. Strażnik zgarnął zmęczoną ucieczką drużynę Marcina i wyprowadził ich w ustronne miejsce.

– Widziałeś smoka? – zapytał, gdy znaleźli się na uboczu.

– Nie – Marcin wciąż ciężko oddychał – ale słyszałem.

– Wszyscy słyszeliśmy. – Wit szturchnął go w ramię. – Co tam się stało?

– Za krzakami jest druga polana, a za nią osuwisko zakola rzeki. Między osuwiskiem a skałami wzgórza rozciąga się spora przestrzeń. W skale widziałem kilka pieczar. Pewnie tam mieszka smok.

– Co jeszcze widziałeś?

– Niewiele. Tam nie ma już drzew, tylko wysoka trawa, więc trudno się zbliżyć niezauważonym. Gdy spróbowałem się podczołgać, usłyszałem ten ryk. Widać zbudziłem poczwarę, bo dobywał się z jaskini. Pomyślałem, że lepiej, żeby mnie nie znalazła w tej trawie, bo wyglądałbym dla niej niczym przekąska na sałacie, więc uciekłem.

– Goniła cię?

– Nie wiem, chyba nie. Jedno jest pewne… – Marcin zawiesił głos.

– Co? – zapytali wszyscy jednocześnie.

– Oprócz smoka nie widziałem jeszcze czegoś. Jego śladów na ziemi.

 

***

– Wasza świątobliwość, jeden z uczniów doniósł, że ktoś się kręcił przy wejściu.

W jednej z nisz pieczary panował półmrok. Chociaż cała jaskinia była dobrze oświetlona, tutaj celowo nie zapalono pochodni. Było to osobiste życzenie siedzącego w niej człowieka. Człowiek ów był już u kresu swojego długiego życia i miał tylko jedno życzenie: nigdy już nie oglądać światła słonecznego. Zbyt wiele razy jego skóra pokrywała się bąblami, a usta pękały z braku wody, by chciał oglądać słońce. Przy końcu swoich dni pragnął jedynie cienia, tego dosłownego i tego metaforycznego. Chciał usunąć się w cień. Gdy poczuł, że nadszedł jego czas, wyruszył w daleką podróż. Ku północy, do nieznanych, mitycznych krain, gdzie słońce nigdy nie wstawało. Za nim podążyło jego dwunastu uczniów. Prawych i dobrych ludzi, którzy w blasku jego mądrości pragnęli zdobyć naukę potrzebną do zbawienia.

Nie zaszli jednak daleko. Już w pierwszym tygodniu wędrówki zostali obrabowani. Mistrz uczył ich wtedy, by oddać złoto i srebro potrzebującym. Powtarzał za słowami swojego mistrza, który usłyszał je od swojego, że prędzej wielbłąd się zesra niż bogaty dozna zbawienia. Trzeciego tygodnia ich pobili. Kapitan statku, którym płynęli, zażądał więcej pieniędzy. Gdy wyszło na jaw, że więcej nie mają, wezwał swoich majtków, a ci wszystkim natłukli. Mistrz powtarzał wtedy słowa, by nadstawiać drugi policzek i nie opierać się złu.

Kolejne kilka tygodni podróżowali bez pieniędzy i chleba, z resztą niezagrabionego dobytku. Dotarli w końcu do jakiegoś gospodarstwa. Los chciał, że był to okres żniw. Pan ziemski zatrudnił ich, gdyż, jak twierdził, miał dobre serce. Pewnego razu uczniowie zwrócili uwagę swojemu mistrzowi, że pracodawca traktuje ich gorzej niż niewolników. Powiedział im wtedy mistrz: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowania, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. Pomogło, ale tylko na trochę, zaraz gdy dostali pierwszą wypłatę, postanowili uciec. Wtedy dopiero mogli poczuć się prześladowani, bowiem gospodarz był człowiekiem wpływowym i wysłał za nimi pościg. Uciekali tak przez kilka tygodni.

Pewnej nocy zbudził ich hałas. Nauczeni spać ostrożnie, otworzyli oczy i ujrzeli, że jeden z nich próbuje zbiec, zabierając przy tym cały ich majątek. Gdy w zemście chcieli mu poderżnąć gardło, obudził się także ich nauczyciel. Zaraz wyskoczył z nauką, że kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Poleciało ich jedenaście. Tej nocy ukamieniowali biedaka.

Dotarli w końcu do gór, potężnych i niebosiężnych. Zwiedzeni naukami mistrza o królestwie w niebie zaczęli się wspinać, na szczycie znaleźli jednak tylko śnieg i zgrzytanie zębów. Cierpliwość im się wyczerpała, ale wrócić nie mogli. Nie mieli za co. Tych kilka skrzyń, które taszczyli ze sobą, nie miało żadnej wartości. Kolektywnie postanowili przejść góry. Było to rozwiązanie dość oczywiste ze względu na pościg, który niechybnie za nimi podążał. Z resztek szacunku dla mistrza postanowili nie zrzucić go w przepaść. Mógł im się jeszcze przydać.

Szukali schronienia w każdej osadzie, brodaci tubylcy jednak przeganiali ich, określając mianem biesów. Kierowali się ciągle na północ. Kradli jedzenie i dobytek. Uciekali przez zwierzętami, które pierwszy raz na oczy wiedzieli Chowali się przed barbarzyńcami zamieszkującymi te ziemie i szukali schronienia. Znaleźli je przez przypadek. Gdy na ich drodze stanął potężny i rozległy gród wawelski, postanowili pod osłoną nocy przepłynąć obok. Zbudowali tratwę i spakowali na nią dobytek. Lecz i tym razem los ich nie oszczędził. Na zakolu rzeki osunęła się na nich skarpa i przywaliła jednego z nich.  Gdy mistrz się zbierał, aby znów coś powiedzieć, dostał w pysk. Wyłowili z rzeki resztę dobytku i przenocowali na brzegu. Rano ich oczom ukazał się obiecujący widok. Oto znajdowali się u stóp potężnego grodu, ale byli bezpieczni, bo osłonięci. Z jednej i z drugiej strony nie było widać nikogo, a góra, na której stał gród, miała kilka jaskiń. Rozpalili więc pochodnie i weszli do jednej z nich. Zrozumieli, że znaleźli dom. Sąsiedztwo dużego skupiska ludzkiego rozwiązywało problem dzikich zwierząt i zapewniało wszystko, czego mogli potrzebować.

Od tego czasu, a było to trzy zimy temu, zdążyli się już nieźle urządzić. Gdy czegoś potrzebowali, kradli. Gdy ktoś im się narzucał to albo odstraszali, albo zabijali po cichu. Innego wyjścia nie mieli. Ich śniade lica i czarne włosy robiły na tubylcach paskudne wrażenie. Kilkukrotnie próbowali nawiązać kontakt, ale dźwięki wypowiadane przez barbarzyńców brzmiały jak niekończący się szelest. Przybysze wytłumaczyli to sobie lesistością okolicznych terenów. Ciągle jednak próbowali nawiązać jakiś kontakt. Niemal każdej nocy zakradali się pod chaty lub karczmy i słuchali, a następnie spisywali to, co usłyszeli. W ten sposób, po trzech latach, niektórzy z nich coś niecoś już rozumieli. Jak by nie było, należeli w końcu do przedstawicieli wyższej cywilizacji w kraju barbarzyńców.

– Ktoś się kręcił przy wejściu, wasza świątobliwość – powtórzył uczeń, chociaż w głowie miał zgoła inne określenia na swojego mistrza.

– Postraszyliście?

– Tak jak wasza świątobliwość nauczał.

– Pomogło?

– Tak.

– W czym więc rzecz, uczniu? Czemu mi przeszkadzasz?

– Jest pewien problem. – Uczeń podrapał się po czuprynie. – Coraz częściej ktoś tu zagląda. Razem z tymi owcami, które znaleźliśmy w zagajniku, sprawy zaczynają śmierdzieć. A co, jeśli owce zostały przyprowadzone celowo?

– Co ci chodzi po głowie, synu? Wyjaw mi swoje myśli.

– Razem z innymi gadaliśmy o tym i… wydaje nam się, że o nas wiedzą. Może ten wybuch pułapki przy wejściu kilka tygodni temu to też nie był przypadek? Zastanawialiśmy się nad tym i wydaje nam się, że mógł ją ktoś uruchomić. Barbarzyńcy noszą przeważnie długie włosy. Gdyby im się zajęły, to niechybnie wskoczyliby do wody. Brzeg tu wysoki, mogliśmy ich przegapić w nocy.

– Mówisz, że o nas wiedzą… – Mistrz potarł ręką po wysuszonej brodzie. – A jednak sprowadzili owce, nie wojowników. Zaprawdę, powiadam ci, po owocach ich czynów poznacie ich.

Uczeń miał ochotę strzelić starego w pysk. Gdyby nie te mądre nauki, siedziałby sobie teraz przy żonie i doglądał stada własnych owiec, zamiast kraść cudze. Tak to jest, gdy ludzie zamiast zająć się pracą, wymyślają jakieś mądrości. Uwierzy w nie jeden z drugim i nieszczęście gotowe.

– Rozumiem, mistrzu. Może jednak nadszedł już czas, aby się ujawnić?

– Może i nadszedł…

 

***

– Więc jaki masz plan? – Kilkanaście metrów wyżej, w barakach grodu Wawel, trwała narada.

– Po pierwsze obserwacja – powiedział z przekonaniem Marcin. – Cokolwiek w tej dziurze ryczy, wiecznie tam siedzieć nie będzie. Potrzebujemy punktu obserwacyjnego.

– To może ja. – Przemko podniósł rękę. – Trochę już się nasiedziałem w szuwarach rzecznych i myślę, że dałbym radę coś takiego zorganizować. Pójdę wieczorem i rano zdam raport.

– Co to, to nie! – Marcin pokiwał mu palcem przed nosem. – Jeszcze rano się dowiemy, że bestia ma sześć głów, cztery pary skrzydeł i cielsko jak stara piekarzowa!

Chłopaki parsknęli śmiechem. O dziwo, zaśmiał się także strażnik Mieczysław, który starej piekarzowej znać przecież nie mógł.

– Pójdziemy wszyscy – zdecydował Marcin. – Dziś, przed zachodem słońca. Mieczysławie… – zwrócił się w stronę strażnika.

– Mówcie mi: Mieczu, w końcu razem spieprzaliśmy przed smokiem.

– Dobrze, Mieczu, co z drągiem? Byłeś u kowala?

– Tak jest. Będzie gotowy na jutro.

– A owca?

– Owca może być gotowa jeszcze dzisiaj. Przyprowadzić ją wieczorem?

– A na czorta mi owca bez drąga?! – skarcił go Marcin, ale zaraz przypomniał sobie, że nie wtajemniczył nikogo w szczegóły swojego najnowszego planu. – Zresztą może w ogóle nie będzie potrzebna. – Machnął ręką.

Nim zapadł zmierzch, cała drużyna plus strażnik stała w gotowości. Buty posznurowane pod same kolana, toporki przy bokach, sztylety w cholewach, mięśnie napięte i strach w oczach. Ruszyli z grodu ławą, pięciu obok siebie. W środku Marcin, z lewej Bolko i Wit, a z prawej Przemko i Mieczu. Nie zdawali sobie z tego sprawy, ale poustawiali się według wzrostu. Mimo chwiejnego kroku, dzielnie przeszli przez podgrodzie i skierowali się ku opuszczonym chatom rybackim. Tam musieli zmienić szyk, bo nijak nie mieścili się na wąskiej ścieżce. Przez polanką skręcili w prawo i dotarli nad rzekę.

– Teraz w wodę – powiedział Przemko.

– Że co proszę? – zdziwił się strażnik Mieczysław.

– Włazić do wody, nie dyskutować! – wydał rozkaz.

Wskoczyli. Chociaż rzeka nie sięgała im nawet do pasa, momentalnie zaczęli szczękać zębami. Niesiona z gór woda była niewiele cieplejsza od roztopionego śniegu. Trzymając się rosnących na brzegu traw i korzeni, minęli pierwszą polanę i dotarli do drugiej. Tutaj Przemko kazał im się zatrzymać, a sam poszedł w kierunku osuwiska. Po dłuższej chwili wyłonił się zza zakrętu i machnął na towarzyszy, by dołączyli do niego.

– Tam jest idealne miejsce na punkt obserwacyjny. – Wskazał ręką.

Poszli, a raczej pobrnęli pod prąd. Przed samym zakolem wspięli się na brzeg i zalegli w wysokiej trawie.

– Pod koroną drzew nie będzie nas widać nawet z góry. Widok na grotę mamy, drogę ucieczki też, będzie dobrze!

Nikt nie zaprzeczył. W wysokiej trawie pod ścianą lasu czuli się względnie bezpiecznie, oczywiście na tyle, na ile pozwalały okoliczności. Z widokiem na jaskinię i łąkę przed nią mieli doskonałe warunki, zwłaszcza że w każdej chwili mogli czmychnąć przed bestią i skryć się w rzece. Trochę się odprężyli.

– Czy jest przewidziana jakaś nagroda za ubicie smoka? – spytał Bolko Mieczysława.

– Jak najbardziej. Chodzą głosy, że sam Krak obiecał pół księstwa i rękę swojej córki każdemu, kto przyniesie łeb bestii.

– O, to faktycznie nieźle!

– I nawet nie trzeba zabijać smoka – stwierdził rozsądnie Przemko. – Wystarczy utłuc tego, który utłukł poczwarę. To sporo ułatwia.

– Tylko żebyście się nie pozabijali o tę głowę – skarcił ich Marcin. – Mam już rozkazy względem niej i nie życzę sobie żadnych awantur! Zresztą, jak przypuszczam, nie będzie w ogóle żadnej głowy.

Zapadło milczenie. Siedzieli wpatrzeni w wejście do jaskini i każdemu zaczęły przychodzić do głowy głupie myśli. Witowi i Przemkowi zamarzyło się pół księstwa. Bolko już wyobrażał sobie, jak rozpina suknię cycatej córce księcia. I choć nigdy jej nie widział, to wiedział, że musi być cycata. W końcu wszystkie księżniczki mają duże cycki. Najgorsze myśli chodziły po głowie Marcinowi. Nie znał do końca swoich towarzyszy i nie wiedział, czy może im zaufać. Te dwa tygodnie, które razem spędzili, nie pozwoliły mu poznać ich dostatecznie dobrze. Teraz, gdy dowiedzieli się o tak wysokiej nagrodzie, wszystko mogło się zdarzyć. Oczami wyobraźni widział siebie triumfującego nad martwą bestią i Przemka, który zakrada się zdradziecko i podrzyna mu gardło. Tak jest. Jeśli smok pojawiłby się w wejściu do pieczary, Marcin miałby najbardziej przesrane z nich wszystkich. Logika jednak podpowiadała mu, że smoków nie ma. Owszem, legendy mówiły o czasach, gdy smoki chodziły po ziemi, ale to było dawno temu. Tak dawno, że nawet  dla najstarszych były to „dawne czasy”. Przestał fantazjować. „Smoków nie ma” – pomyślał i tym razem się uspokoił. Aby wyrwać drużynę z odrętwienia, postanowił wypytać Mieczysława o rzecz, którą słyszeli po drodze.

– Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi z tym waleniem w gary?

– Jakie gary? – odpowiedział pytaniem zaskoczony strażnik.

– Po drodze słyszeliśmy, że wasz książę lubi walić w gary.

– Pierwsze słyszę.

– Podobno książę to potężny wódz, który wali w gary – powtórzył Marcin.

Mieczysław wytrzeszczył oczy. Otworzył lekko usta ze zdziwienia i nagle ryknął śmiechem. Właściwszym określeniem byłoby stwierdzenie, że przewrócił się ze śmiechu. Jak siedział, tak padł na trawę i bijąc z uciechy rękami i nogami, ryczał na cały głos. Bolkowi, który w swoim prostym umyśle niczego niepotrzebnie nie komplikował, nastrój się udzielił i sam zaczął chichotać. Strażnik od śmiechu przeszedł do wycia, złapał kilka szybkich oddechów i znów śmiał się, ile sił w płucach. Trwało to dłuższy czas. Znudzeni towarzysze patrzyli na niego obojętnym wzrokiem, zerkając co chwila ku pieczarze, czy przypadkiem odgłosy tej niespodziewanej wesołości nie obudziły bestii. Po kilku minutach Mieczysław w końcu uspokoił się na tyle, by mogli usłyszeli wyjaśnienie.

– Najmocniej panów przepraszam – wydusił z siebie ciągle jeszcze tłumiąc śmiech i otarł łzę spod oka – nie walił w gary, a w Gallów. Walczył z Gallami. To taki lud z południa, a może z zachodu. Nasz książę to wsławiony w licznych bojach pogromca Gallów, a nie garów. – Strażnik znów zaniósł się śmiechem.

– To sporo wyjaśnia.

– Ta, zasadnicza różnica – zarechotał Przemko.

– Nasz książę to wielki dowódca. Zanim został księciem tych ziem, pokonał niezliczone rzesze wrogów i zdobył furę złota i srebra. Widać tam mają tego więcej niż u nas.

– Wrócił z górą monet, to nic dziwnego, że go wybrali na księcia – skomentował Marcin.

 

***

– Wasza świątobliwość wybaczy, że ponownie przeszkadzam, ale mamy problem.

Siedzący na górze skór starzec nawet nie odpowiedział. Miał już szczerze dosyć traktowania go jak zła koniecznego. Chciał nauczać, a wszystko, na co mu pozwalano, to doradzanie w krytycznych momentach. Ba, nawet wtedy proszono go o radę jedynie z czystej kurtuazji. Machnął więc tylko na ucznia, by ten kontynuował.

– Przy grocie słyszeliśmy śmiech, mistrzu. Normalnie wystraszylibyśmy intruza trąbami, ale mamy przecież wyjawić barbarzyńcom naszą obecność. Może właśnie nadarza się dobra okazja.

Nauczyciel się zamyślił. Nie zamierzał odpowiadać prostym „tak” lub „nie”, chciał błysnąć mądrością. Była to jedyna okazja o wielu miesięcy, by odzyskać choć trochę szacunku wśród swoich uczniów. Musiał więc doradzić mądrze i co najważniejsze – niekonwencjonalnie. Podumał chwilę i odpowiedział:

– Powinniśmy być roztropni. Musimy zaprezentować się z najlepszej strony. Musimy pokazać nasze uduchowienie…

Uczeń westchnął, a jego wzrok powędrował ku górze. Mistrz niezrażony tym nazbyt ostentacyjnym gestem kontynuował:

– Wyjdźcie na wieczorną modlitwę z groty i pomódlcie się na oczach barbarzyńców. To ich przekona, że nic im z naszej strony nie grozi.

– Mistrzu, a co z naszym haremem?

– Harem zostaje! – wkurzył się starzec.

– Przecież jeśli się zorientują, że przetrzymujemy ich niewiasty, będzie chryja.

Nauczyciel znów się zasępił. Harem był istotny. Dziewczyny porywali pojedynczo, nocą, nikt nie mógł ich z nimi powiązać. Traktowali je dobrze, miały praktycznie wszystko oprócz wolności. Te drobne usługi, które miały świadczyć, to naprawdę nie było wiele… Wszak to przecież ich wrodzona funkcja. Jednak chryja mogła z tego wyniknąć. Mistrz nie zastanawiał się długo.

– Do worów i w rzekę. Jakby co, nigdy ich nie widzieliśmy. Zrozumiano? No! Przekaż innym.

Starzec był z siebie bardzo zadowolony. Rada z pomodleniem się na oczach barbarzyńców była najmądrzejszą rzeczą, jaką udało mu się wymyślić na poczekaniu.

O zachodzie słońca wszyscy wyszli przed jaskinię. Skierowali swoje oblicza na wschód, jak kazała tradycja, i uklękli. Los chciał, że wschód wypadał wyjątkowo dla nich niefortunnie, akurat w kierunku wejścia do groty.

 

***

– Smok ma diabły na usługach! – zawył z przerażenia Bolko, ale Marcin szybko zacisnął mu usta dłonią.

– Biją mu pokłony – szepnął Wit.

– Wynośmy się, bo zaraz wyjdzie! – zapiszczał Mieczysław.

– Mordy w ceber. Tutaj jesteśmy bezpieczni. – Marcin stłumił panikę, chociaż i jemu portki trzęsły się tak, że aż pasikoniki skakały.

Z głośno bijącymi sercami wyczekiwali na pojawienie się poczwary. Obserwowali, jak diabły biją pokłony i recytują zaklęcia. Naliczyli ich dziesięciu.

– Może oni dopiero wywołują smoka? – zastanawiał się Wit.

– W takim razie nie będzie to zwykły smok, tylko czarci – dodał Bolko i sam zasłonił sobie usta dłonią, żeby stłumić krzyk.

– Słyszałem o takich – podchwycił temat Mieczysław – to tak zwane czerwone smoki. Nie tylko zioną ogniem, ale całe są nim pokryte.

– Czy wtedy nie byłoby ich lepiej widać na nocnym niebie? – zadał rozsądne, choć retoryczne pytanie Marcin.

– Na razie nie widzę żadnego – skomentował Przemko wpatrzony w otwór skalny.

Czekali dalej. Strach powoli ustępował miejsca zniecierpliwieniu. Biesy nadal biły pokłony w stronę wejścia do jaskini, a smoka wciąż nie było. Oprócz przedziwnych zaklęć, z których najwyraźniej nic nie wynikało, słychać było tylko brzęczenie owadów i plusk rzeki. Wreszcie, zupełnie nieoczekiwanie, biesy skończyły. Nie wybuchł żaden ogień, nie uderzył żaden grom, ziemia się nie rozstąpiła i, co najważniejsze, nie pojawił się smok. Ani ognistoczerwony, ani zupełnie przeciętny z zębami i skrzydłami. Stało się jednak coś dziwnego. Biesy ścieśniły się w grupę. Chwilę szemrały coś między sobą. W końcu stanęły w półkolu i jeden z nich przemówił po ludzku w kierunku drużyny Marcina.

– Wiemy, że siedzicie w trawie. Wyjdźcie powoli, a nie zrobimy wam krzywdy.

Tego było za wiele jak na umysł prostego strażnika grodowego. Mieczysław poderwał się z trawy jak poparzony i z krzykiem puścił się między drzewa. W chwilę później nie było już po nim śladu. No może poza nieprzyjemnym zapachem fekaliów, który po sobie zostawił. Reszta posłusznie wstała. Jeden z biesów zbliżył się do nich.

– Witajcie. Przybywamy w pokoju. Zabierzemy was do naszego lidera – powiedział powoli. Mimo wyraźnie słyszalnego narzecza biesów, można go było zrozumieć. Choć wymagało to nieco uwagi, to jednak na pewno nie więcej niż zrozumienie przeciętnego kmiotka, który całe życie jeno na świnie cmokał.

Wyszli z wysokiej trawy na łąkę. Niepewni każdego kroku rozglądali się czujnie jak lisy wchodzące na teren kurnika. Ich samopoczucia nie poprawiały goszczące na twarzach biesów przyjazne uśmiechy.

– Proszę, nie obawiajcie się nas. Nie zrobimy wam nic złego – powtórzył wysłannik obcych.

– Też tak zawsze mówię, gdy nie mogę złapać pachołków, żeby im przetrzepać skórę – szepnął Bolko.

– Cisza – rozkazał Marcin. – Ja będę z nimi gadał.

– Zapraszamy do naszej jaskini. Przygotujemy dla was ucztę.

– Na której będziemy głównym daniem – zadrwił Przemko.

– Morda w ceber – powtórzył z naciskiem Marcin i zwrócił się uprzejmie do mieszkańców jaskini: – Dziękujemy bardzo za zaproszenie, ale wolelibyśmy chwilę pogawędzić na zewnątrz, nim udamy się z wami do tej ciemnej pieczary.

– Służę pomocą. – Bies złożył ręce na piersi i skłonił się głęboko. – Od czego chcieliby panowie zacząć?

– Czy… jesteście biesami?

– Co to są biesy? – zapytał bies.

– No, to takie nieczyste istoty z głębi ziemi, która porywają ludzi i ogólnie szkodzą, jak mogą – wyjaśnił Marcin.

– Hmm… – Bies zastanowił się chwilę. – Zapewniam, że nie jesteśmy nieczyści i z całą pewnością jesteśmy ludźmi jak i wy.

– W takim razie chciałbym się przedstawić: jestem Marcin – powiedział Igła i podał rękę na przywitanie człowiekowi „jak i on”.

– Bal Ladyn. – Ten, nie znając zwyczaju podawania ręki, jedynie się ukłonił. Marcin cofnął rękę zdegustowany.

– Słuchaj, Alladyn – powiedział Igła już dużo swobodniej. – Miałbyś coś przeciwko, gdybyśmy zamiast leźć z wami do tej jaskini, pogwarzyli sobie trochę tutaj? Twoi koledzy mogliby pójść i przygotować nam tę ucztę. Zmrok już zapada, a my bez obiadu, więc chętnie byśmy coś przekąsili.

Igła po przyjacielsku położył rękę na ramieniu biesa i uśmiechnął się najszczerzej, jak tylko potrafił. Ciemniejszy na twarzy „człowiek jak i on” zacharczał coś do swoich dziewięciu kolegów. W odpowiedzi usłyszeli podobne charczenie, a po chwili Bal Ladyn powiedział:

– Zostanę z wami, żeby udowodnić nasze dobre intencje. Razem ze mną zostanie trzech moich towarzyszy. Rozumiecie, zasada ograniczonego zaufania.

– Jak najbardziej rozumiemy – odpowiedział Marcin, choć nigdy wcześniej o takiej zasadzie nie słyszał.

Tym samym jego banalnie prosty plan, by pochwycić biesa i uprowadzić do grodu, wziął w łeb. Pozostała jednak możliwość pokonwersowania sobie z tym typkiem spod ciemniejszej gwiazdy i zorientowania się w całej tej przedziwnej sytuacji.

– A więc… – zaczął Igła, gdy usiedli na kłodzie przy rzece – coście za jedni, przyjacielu?

– Pochodzimy z daleka. Dla was to nawet z bardzo daleka.

Bal Ladyn opowiedział skróconą historię ich wędrówki. Nie szczędził przy tym wyciskających łzy z oczu szczegółów o niesprawiedliwości i ludzkiej niegodziwości. Szczegóły dotyczące nauk ich mistrza celowo opuścił, wolał nie zniechęcać barbarzyńców zaraz na początku. „Jeszcze się tego nasłuchają” – pomyślał.

– Skąd znacie naszą mowę? – zapytał Marcin, gdy opowieść dobiegła końca.

– Nauczyliśmy się od was. Nocami podsłuchiwaliśmy wasze rozmowy i ćwiczyliśmy nasze języki, by szeleścić jak i wy. Nasz rodzimy język jest dużo prostszy. Przypomina odgłosem kamienie toczące się z gór, wasz to szelest liści na wietrze. Bardzo skomplikowany.

– Reasumując, jesteście zwykłymi ludźmi, którzy przywędrowali tu za swoim wodzem?

– Nie do końca. Jesteśmy uczniami naszego mistrza. Poczuliśmy powołanie. – Bal Ladyn nie ukrywał dumy.

– Powołanie? Co to takiego? – zdumiał się Marcin.

– To wewnętrzny głos, który podpowiada, którą drogą podążać – wytłumaczył, po czym skrzywił się nieznacznie, bo uświadomił sobie, że gada jak jego nauczyciel.

– A czy to nie jest po prostu intuicja? – spytał zdziwiony Przemko.

– Albo zdrowy rozsądek? – Wit też nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy. Pogawędka z człowiekiem, który miał dwie ręce, nogi i głowę, a jednak różnił się całkowicie od nich, była niezwykle kusząca. Marcin spojrzał na nich krzywo, ale nic nie powiedział.

– Nie, nie – zaprzeczył gwałtownie Bal Ladyn. – To coś zupełnie innego. Powołanie to wewnętrzny głos, który podpowiada, co robić, ale nie należy do ciebie.

– Jak dla mnie, brzmi to trochę jak uraz głowy – skomentował Bolko.

Gość zastanowił się nad tym stwierdzeniem, ale szybko odrzucił tę niedorzeczną tezę.

– Wejdziecie teraz z nami do środka? Poznacie naszego mistrza – zaproponował mieszkaniec jaskini.

Marcin spojrzał po kompanach. Wyglądali na przekonanych. Każdego zaciekawili ci ciemnolicy przybysze i ich historia. Na dodatek biła od nich niespotykana łaskawość i dobroć, których nie można było zrozumieć. Przemko, Wit i Bolko już wstawali, gdy Marcin zatrzymał ich gestem dłoni.

– Dziękujemy, ale nie powinniśmy. Nie ma u nas w zwyczaju wchodzić do czyjegoś domu po raz pierwszy bez podarunku – powiedział Marcin i puścił oko do kompanów. Bal Ladyn, uczący się języka ze słuchu, nie mógł znać tego gestu, drużyna naturalnie zorientowała się, o co chodzi, i podchwyciła wątek.

– Racja, co fakt, to fakt.

– Nie godzi się tak.

– Toż to jawne pogwałcenie naszej tradycji!

– Nic straconego. – Marcin klepnął śniadego w ramię. – Wieczór jeszcze młody, nigdzie się nam nie spieszy. Pogwarzymy sobie tutaj.

Igła miał w pamięci słowa strażnika, że nikt, kto zobaczył bestię, nie uszedł z życiem. „Może to jest ich taktyka?” – pomyślał. „Wprowadzić ludzi do jaskini i tam zakatrupić?” Postanowił wrócić do pierwotnego planu.

– Gdybyś był tak uprzejmy i wyprowadził do nas swojego mistrza, udowodniłbyś, że i wy nam ufacie – zaproponował i uśmiechnął się dobrotliwie.

Bal Ladyn podniósł się i podszedł omówić tę kwestię z pozostałymi. Klekotali między sobą, najwyraźniej się kłócąc. Marcin, który nie wiedział, ile przybysze są w stanie zrozumieć, porozumiał się z resztą drużyny za pomocą gestów. To wystarczyło. Każdy usłyszał, a raczej zrozumiał, co ma robić i na co ma być przygotowany. Na razie mieli czekać na znak Marcina.

Cudzoziemiec wrócił po chwili z uśmiechem na ustach, nie tym „przyjacielskim”, ale szczerym.

– Poleciłem im przyprowadzić mistrza. Ustaliliśmy, że tak będzie najlepiej. Wy nie uchybicie waszej tradycji, a my wykażemy dobrą wolę. I oczywiście poznacie naszego nauczyciela, który posiadł wielką mądrość.

Każdy w drużynie przysiągłby, że zobaczył w gasnącym świetle niewielkie skrzywienie na twarzy przybysza. Nikt jednak nie miał śmiałości się dopytać, o co chodzi.

Gdy ściemniło się zupełnie, rozniecono pochodnie przy wejściu do jaskini i rozpalono niewielkie ognisko. Nim wyszedł mistrz, jeden z uczniów wyniósł naręcze skór i przygotował mu siedzenie. Po chwili ujrzeli samego mistrza. Nie był demonem, jak przypuszczał Marcin, wręcz przeciwnie. Staruszek wyglądał na schorowanego i słabego. Prowadził go jeden z uczniów, który patrzył pod nogi starca, by ten nie nadepnął na żadną przeszkodę. Chwilę trwało, nim dziadek doczłapał do ogniska. Na jego widok zmrużył już i tak wąskie szparki oczu i zacmokał. Marcin nie wiedział, jak powinien się zachować. Pocałować w rękę jak wodza? Uklęknąć? A może jeszcze coś innego? Z niezręcznej sytuacji wybawił go Bal Ladyn.

– To jest właśnie nasz nauczyciel. Nie mówi w waszej mowie, więc słowa kierujcie do mnie.

– Jeśli nauczyciel, to czego naucza? – spytał zaintrygowany Wit.

Bal Ladyn przetłumaczył. Starzec udzielił odpowiedzi.

– Że Bóg jest jeden, a Budda jest jego prorokiem.

– Rewolucyjna teoria – skomentował Przemko.

– Naszemu kapłanowi by się nie spodobała.

– Kim jest ta Budda? – spytał Bolko.

– Nie „ta”, tylko „ten”. Jest prorokiem, czyli kimś takim, kto niesie Boże świadectwo i zna przyszłość.

– Jak wieszczki. Znam kilka takich. – Bolko klepnął się z zadowoleniem po kolanach.

– Nie znasz – zirytował się cudzoziemiec. – Mahomet, tfu, Muhammad jest jedyny!

– Może u was – powiedział Bolko pod nosem, ale i tak wkurzył jeszcze bardziej przybysza.

– A u was? – spytał zaciekawiony Bal Ladyn. – Kto jest Bogiem?

– Ooo, jest tego trochę – powiedział Marcin i machnął ręką. – Jest Kuj, Żmij zwany niekiedy Nyją, Lela, Perun, Marzanna, Łado, Wojtek, Lel i Polel – zamyślił się chwilę. – Wszystkich nie pamiętam, nigdy nie byłem osobą religijną. Poza tym to skomplikowane. Może też powinniśmy pomyśleć o zredukowaniu boskiego panteonu? – zastanowił się na głos, ale odruchowo spojrzał w niebo, żeby sprawdzić, czy Perun się nie wkurzył.

– Może powinniście przejść na naszą wiarę? – zaproponował Bal Ladyn.

– O, co to, to nie! – zaprotestował Marcin. – Jeden to trochę za mało. Coś mi się zdaje, że gdyby to nastąpiło, to i tak ludzie wierzyliby w inne bóstwa. U nas naród niepokorny.

– Tak jak wszyscy wierzą w czarnego kota albo koniczynę? – spytał Bolko.

– Dokładnie – pochwalił go Marcin. – Zupełnie jak w czarnego kota i koniczynę.

Cudzoziemiec wyglądał na zmartwionego. Ci barbarzyńcy za nic sobie mieli wierzenia jego i jego ojca. Chociaż słyszał rodzinne opowieści o tym, że jego dziad modlił się do innego boga co tydzień, to przecież Bóg był jeden. Całe życie uczono go, że przecież Bóg jest tylko jeden, sam w końcu usłyszał powołanie od niego. Dlaczego więc teraz, przedstawiając nauki o Bogu jedynym barbarzyńcom, sam czuł się jak barbarzyńca?

– Nie łam się. – Marcin klepnął go w ramię. – Może kiedyś dorobicie się drugiego.

Później przyszła pora na pytania do mistrza. Ten dwoił się i troił, by zadziwić mądrością. W swoich własnych oczach błyszczał jak złoto, ale na barbarzyńcach nie zrobił żadnego wrażenia. Pytany o wiedzę, którą zdobył, tłumaczył, że jest to dar od Boga. Barbarzyńcy pokiwali tylko z politowaniem głowami. Gdy nauczał o Bożej dobroci, ci klepali go z wyrozumiałością po ramieniu. Nic, ale to nic nie robiło na nich wrażenia. W końcu mistrz zastosował broń ostateczną.

– Kto wierzy we mnie, będzie żyć wiecznie – powiedział, a Bal Ladyn przetłumaczył.

– A to się zaraz okaże – padła odpowiedź Marcina, ale starcowi nikt już jej nie przetłumaczył.

Na znak dowódcy Samodzielny Oddział Dywersyjno-Obronny ruszył do akcji. W rękach błysnęły toporki. Bolko chwycił w pasie starca i uniósł go w górę. Marcin w tym czasie obalił Bal Ladyna i potężnym ciosem topora rozbił mu czaszkę. Dwóch uczniów wziął na siebie Przemko. Zablokował drzewcem cios zakrzywionego jak psi kieł miecza i druga ręką uderzył w szczękę drugiego napastnika. Dało się słyszeć chrzęst łamanej kości. Jednego Przemko obezwładnił kopnięciem w bok, a drugiego krótkim precyzyjnym ciosem w krtań. Cudzoziemcy w całej swojej mądrości zapomnieli zdobyć podstawy samoobrony i teraz dość chaotycznie reagowali na agresję. Wit, dla którego walka także była wiedzą tajemną, stał w pozycji bojowej z toporkiem trzymanym oburącz i rozglądał się, czy nikt na niego nie dybie. W tym czasie Przemko i Marcin rozbroili czterech kolejnych uczniów. Z jaskini wybiegało ich jednak coraz więcej.

– W nogi! – krzyknął Marcin.

Bolko, który szarpał się ze starcem, przerzucił go sobie przez ramię jak worek i pognał w las. Za nim pobiegli Marcin i Przemko. Wit, który jako ostatni zorientował się, że kompania ucieka, ruszył za nimi. Nim jednak dobiegł do linii drzew, stanął i krzyknął do kompanów:

– Stójcie, a tłumacz?

Odwrócił się i ujrzał biegnącego na niego z uniesioną szablą napastnika. Nie myśląc długo, zamachnął się i kopnął go z całej siły w krocze. Ten zawył z bólu i półprzytomny wpadł w ramiona Wita, który chwycił go w pasie i pobiegł w las. Wyprzedził Przemka i Marcina, którzy już asekurowali odwrót. Za sobą usłyszał szczęk broni, kilka zrozumiałych przekleństw i kilka tych niezrozumiałych. Biedak przy jego boku charczał coś pod nosem. Zignorował to. Przy opuszczonych chatach rybackich udało mu się dogonić Bolka.

– Gdzie reszta? – spytał Bolko, gdy zatrzymali się na chwilę.

– Biegnijcie! – Usłyszeli zza drzew głos Marcina.

Pobiegli więc dalej. Znali już drogę. W końcu wpadli na podgrodzie, gdzie o tak późnej porze kręcili się już tylko strażnicy. Dopiero tutaj poczuli się bezpiecznie. Wit i Bolko postawili więźniów na ziemi, poczekali na  Marcina i Przemka i swobodniej już pomaszerowali w kierunku grodu. Dźgani drzewcami więźniowie szli posłusznie przed nimi. Nawet starzec, jeszcze niedawno tak zniedołężniały, teraz bez większych problemów kroczył przed siebie. Tak dotarli do grodu. Strażników przy bramie najwyraźniej zaskoczył ich widok, bo jeden puścił się pędem przez dziedziniec, by poinformować księcia o ich powrocie.

Przed drzwiami dworu przywitał ich sam Krak, mimo późnej pory nadal bogato odziany i z bronią przy boku.

– Cóż to ma znaczyć?! – zagrzmiał groźnie, gdy podeszli. – Wysłałem was na smoka, a wy mi czarty przyprowadzacie?

Marcin streścił wydarzenia, które rozegrały się pod skałą. W trakcie opowieści twarz księcia zmieniała się z pełnej gniewu, poprzez zdziwienie, aż do skrajnej radości.

– A więc nigdy nie było smoka? – upewnił się, gdy Marcin skończył opowiadać.

– Nie, wasza wysokość.

Krak zamyślił się na chwilę.

– A co z porywanymi owcami? – zapytał.

– Kradli je, wasza wysokość.

– Ale przecież ludzie słyszeli łopot skrzydeł!

Marcin chwycił w dłoń kawałek szaty mistrza i silnie nią zamachał. Zgromadzeni ludzie westchnęli ze zdziwienia: to właśnie był odgłos łopoczących skrzydeł.

– A co z ogniem i porwanymi dziewicami? – dopytywał książę.

– To, wasza wysokość, są kwestie, które dopiero wymagają wyjaśnienia – powiedział Marcin i nisko się ukłonił. – Przyprowadziliśmy ci dwie osoby, które są w stanie odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. W jaskini pozostało jeszcze kilku, ale z całą pewnością straże nie znajdą tam smoka.

– Odprowadzić więźniów – rozkazał Krak. – A z wami porozmawiam jutro. Jedno jest pewne: przysłużyliście się temu grodowi bardziej niż ktokolwiek inny, no, może poza mną. – Książę zaśmiał się donośnie, a drużyna pokłoniła się przed jego obliczem i odmaszerowała do swoich kwater.

Następnego dnia rano ponownie udali się na dwór księcia. Wysłuchali oficjalnych podziękować i dostali listy do swojego wodza, Lecha z Łysej Góry. Zdradzę, że była w nich propozycja sojuszu między dwoma rodzącymi się państwami, który wróżył obu świetlaną przyszłość. Książę wynagrodził ich także pokaźną sumką i zaprosił na oficjalną kolację, którą miał zamiar wydać na ich cześć. Na wieczerzy bawili się świetnie, a pieniądze spożytkowali w nader miły sposób na lokalne atrakcje w ciągu kilku następnych dni.

W końcu ruszyli w drogę powrotną do domu. Obładowani prezentami śpiewali i żartowali wesoło. Po tak wykonanej misji czekało ich bowiem gorące przyjęcie. W pewnym momencie Witowi coś się przypomniało.

– Marcinie, po co ci właściwie była ta długa żerdź i owca, o które poprosiłeś Mieczysława?

– To prastary i uniwersalny sposób na każdego smoka – wytłumaczył Igła. – Skuteczny na każdy rodzaj gadziny. Po prostu bierze się taką żerdź i wpycha owcy głęboko w rzyć. Dla pewności, żeby się nie wysunął, można go jeszcze przymocować. Następnie za pomocą drąga wpycha się zwierzę do jaskini. Gadzina połyka owcę, a dalej niech się martwi! Może albo się zadławić i paść, albo spróbować z tym żyć! – Kompani ryknęli śmiechem.

Co było w tej jaskini, ktoś zapyta. Oprócz kilku uczniów, uprowadzonych dam, paru zwojów z zaklęciami i dziwnych urządzeń znaleziono tam smoka. No, może nie całego, ale jego najważniejszą cześć, czyli głowę. Zieloną, wielką jak ciało dorosłego mężczyzny, z zębami jak sztylety i z wyłupiastymi oczami. W rzeczywistości był to łeb krokodyla nilowego, który przynieśli ze sobą uczniowie. Po co im był ten łeb i dlaczego taszczyli go aż z Egiptu, pozostało na zawsze tajemnicą. W każdym razie było z nim później sporo zamieszania, bo nieuczciwi strażnicy sprzedali go jakiemuś niemieckiemu handlarzowi. Ten idiota wrócił z nim na dwór księcia Kraka i domagał się ręki księżniczki, ale to już zupełnie inna historia.

 

KADZIDŁO

W życiu każdego człowieka bywają takie dni, że żyć się nie chce, a rzyć daje do zrozumienia, że została wykorzystana. Takie dni lubią się zdarzyć niespodziewanie, często po wcześniejszym zapewnieniu nam złudnej nadziei, że takowe nie będą. Od świtu pięknie i ślicznie – zsiadłe mleko na śniadanie, jajecznica na boczku. Później słońce twarz opala, wiaterek nie za silny, ale i nie za słaby. Taki w sam raz, przynoszący nieco chłodu. Ludzie mili i uśmiechnięci, chociaż zabiegani w natłoku codziennych spraw. Dalej znów błogo mija czas, bo przyjaciele przychodzą po ciebie i zapraszają do wspólnej zabawy. Nic nie zapowiada katastrofy, która jednak wisi już w powietrzu i tylko czeka, by spaść na człowieka jak miecz Damoklesa. Taki dzień trafia się niespodziewanie i to najczęściej osobom, które na to nie zasługują. Taki dzień lubi przydarzyć się od czasu do czasu, abyśmy nie zapomnieli o tym, kto tu jest górą. I choćbyś wystrzegał się wszelkich niebezpieczeństw i żył ze wszystkimi w jak najlepszej komitywie, to i tak ten dzień kiedyś ci się zdarzy.

Będzie to opowieść o tym, że życie bywa niesprawiedliwe i że złe rzeczy przydarzają się osobom dobrym i prawym. No, może  z tymi „prawymi” trochę przesadziłem, bo w rzeczywistości jest to opowieść o tym, jak zła rzecz przytrafiła się Marcinowi Igle – przedstawicielowi nowej profesji w pewnym młodym państwie leżącym gdzieś między wschodem a zachodem naszego świata. Posłuchajcie.

 

* * *

 

Dzień zapowiadał się idealnie. Marcin wstał z łóżka prawą nogą, co już mu się spodobało, bo jako osoba wierząca starał się przestrzegać wszystkich ówczesnych przesądów. Nigdy nie przechodził pod drabiną, ba, nigdy nie przeszedłby nawet pod bardziej pochyłym drzewem. Czarnych kotów unikał jak ognia, a gdy jakiś przebiegł mu drogę, był to najczęściej ostatni sprint w życiu nieszczęśnika. A od kiedy zagubił swoją czterolistną koniczynę, zawsze nosił ze sobą podkowę na szczęście.

Po porannej toalecie polegającej na przemyciu twarzy zimną wodą zabrał się za śniadanie. Maryna kończyła smażyć jajecznicę, więc klepnął ją w tyłek na znak miłości i pocałował w szyję. Zjedli razem posiłek, zakąszając grubo pokrojonym chlebem i przyglądając się temu, co się działo za oknem. W bocznej uliczce ruch był nie mniejszy niż na głównej alei grodu, choć może tylko szerokość uliczki powodowała wrażenie ścisku. Strumienie ludzi płynęły w jedną i drugą stronę. Jedni nieśli kosze pełne różności, inni przepędzali wszelaki żywy inwentarz. Szczytem ekwilibrystyki wykazała się baba niosąca na głowie kosz pełen kurzych jaj, bo z gracją kuny wymijała idących z naprzeciwka, zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Naprzeciw okna Marcina i Maryny na progu swojej chałupy szewc zszywał skórzane ciżmy.

– Dzień dobry, Marcinie. Dzień dobry, Maryno – zawołał do nich i pomachał ręką, gdy tylko uchylili okiennice.

– Witaj, Jarosławie. – Marcin odkłonił mu się z równie głębokim szacunkiem. – Jak zdrowie?

– A, dzięki bogom, jako tako.

– To i niech szczęścia wam bogowie dadzą!

– I wam także, Marcinie, i waszej lubej.

Po tej kurtuazyjnej wymianie zdań Marcin wrócił do posiłku, a szewc do pracy. Po śniadaniu Igła przeszedł się po grodzie, by posłuchać najnowszych plotek, które, jak każdy wie, są podstawą dobrosąsiedzkich relacji. Dowiedział się między innymi, że bednarza bolą plecy, a na podgrodziu można kupić cudowny lek na porost włosów i wiele innych męskich przypadłości. Że rolnikom znad rzeki kury nieść się przestały, ale już z powrotem zaczęły, i że na leśnej polanie ktoś widział druidów. To ostatnie było niezwykłą nowiną, bo druidzi nieczęsto pojawiali się w tych stronach. Marcin osobiście nigdy nie widział żadnego, ale słyszał o nich rozmaite historie.

Co najdziwniejsze, o druidach krążyły skrajne opowieści. Jedni twierdzili, że potrafią oni sprowadzić zarazę, inni znów, że tej zarazy się pozbyć. Jedni mówili, że to dobrzy ludzie, a inni, że to wcale nie ludzie, tylko jakieś potwory, co ludzi mordują. Tak czy inaczej, samo pojawienie się druidów w tych stronach było rzeczą niezwykłą. Marcin pewnie wskoczyłby na konia i udał się sprawdzić te doniesienia, gdyby nie to, że w bocznej uliczce natknął się na swoich druhów.

– Czołem, kompania – powitał wesoło całą trójkę.

– Czołem, panie jenerale! – odkrzyknęli wszyscy chórem.

Marcin nie miał żadnego stopnia wojskowego, a z wojskiem łączyło go co najwyżej zamiłowanie to picia i hazardu, ale po ostatniej wspólnej akcji, w której wykazał się iście generalską strategią, zostało mu nadane to chwalebne przezwisko. W całej drużynie jeden tylko Przemko miał zaszczyt służyć w wojsku i nawet dowodził niewielkim oddziałem, ale jego ludzie dawno już przeszli pod dowództwo kogoś innego, a on sam został awansowany do bardziej wymagających zadań. Teraz jednak, gdy tych zadań nie było, wszyscy mieli czas na rozrywki.

W tak piękny dzień sprawą dla nich najważniejszą było, by nie zmarnować czasu na siedzenie w karczmie lub wizytę w domu rozkoszy pulchnej Jadwigi. Pograli więc trochę w kości, pozaczepiali kilka chłopek i na tym pomysły się skończyły. Usiedli więc i posmutnieli. Minęło trochę czasu, a słońce przesunęło się bardziej na zachód, gdy Marcin przypomniał sobie plotkę o druidach.

– Słyszeliście, że ktoś druidów widział w lesie? – zagadnął kompanię.

– Chyba jak mu się bieluń na oczy rzucił – odparł Wit, nie kryjąc ironii w głosie, chłop małorolny, aczkolwiek obeznany w używkach.

– Druidów nie ma – stwierdził z przekonaniem Przemko.

– Jak nie ma, skoro sam widziałem! – zawołał z przekonaniem Bolko, czwarty członek oddziału.

– Widziałeś druidów? – spytali jednocześnie Przemko i Marcin.

– Osobiście, na własne oczy? – dodał z niedowierzaniem Wit.

Bolko poczerwieniał i podrapał się z zakłopotaniem po karku.

– No może nie osobiście, ale znam kogoś, kto widział.

– Kogo? – znów jednocześnie spytali Przemko i Marcin, a Bolko kolejny raz podrapał się po karku.

– No… mój najmłodszy brat twierdzi, że ich spotkał.

– Czy to nie ten sam szczeniak, który wmawiał wszystkim, że widział unoszącą się nad lasem gigantyczną miskę? – spytał Marcin.

– To nie była miska, tylko talerz – poprawił go Przemko. – Co najlepsze, gówniarz miał czelność ściągać ludzi do lasu, żeby mu pomogli śladów szukać.

– I co się stało? – zapytał Wit, który nie pochodził z tych stron i nie znał tej historii.

– Smarkacz zniknął na dwa tygodnie – powiedział Bolko. – Naszukaliśmy się go, że ho ho! Byliśmy w tym lesie, pytaliśmy chłopów, przepadł bez śladu – zamartwiała się matula, aż łzy jej po plecach ciekły. – Po pewnym czasie dzieciak wrócił i opowiadał niestworzone rzeczy, że latał i widział całą ziemię. Dopiero gdy mu ojciec skórę złoił, to mu się kłamstw odechciało. Ale o druidach nie kłamał, przysięgam.

– Jasne, a świstak siedzi i zawija orzechy w te liście – powtórzył Marcin stary żart, który od dawna już nikogo nie śmieszył.

– Mówię wam, gówniarz przybiega do mnie kiedyś i woła, że mu jacyś ludzie pod lasem proponowali nasiona szyszek. Ja mu mówię, że to pewnie ci… No ci, o których się teraz tyle słyszy…

– Pederaści? – podsunął usłużnie Wit.

– Nie, zbieracze szyszek. No więc mówię mu, żeby mi ich opisał, a ten tylko, że brody mieli. Ja mu na to, że brodatych od Peruna po świecie chodzi. To on mi na to, że jak nasz kapłan w długich tunikach byli. Wtedy też pomyślałem, że to jacyś pederaści, ale pytam dzieciaka dalej. Ten mówi, że kostury mieli i worki i byli przepasani konopnymi sznurami. Wtedy przyszło mi na myśl, że to nie kto inny jak druidzi.

– A może po prostu to byli zarośnięci, ubrani w tuniki, z worami i kosturami zbieracze szyszek? – zaproponował kpiąco Marcin.

– Z wami to tak zawsze! Wasze historie to święta prawda, a moje to gówno prawda – odparł z wyrzutem Bolko. – Choć raz byście mnie posłuchali. Zresztą co innego chcecie robić? Bednareczka już przeszła, młynarzówna też, nic tylko pozostaje nam się schlać.

– Co racja, to racja – stwierdził Wit. – Powinniśmy się stąd ruszyć. Równie dobrze możemy poszukać druidów. Jeśli nawet ich nie znajdziemy, to nazrywam bielunia i przygotujemy sobie niezły wywar.

Weszli do lasu. Posuwali się ostrożnie, ale nieprzyzwyczajeni do takich wędrówek robili sporo hałasu. Każde przejście przez krzaki powodowało trzask łamanych gałęzi, niosący się głośnym echem daleko w knieje. Miało to swoje plusy. Mieszkańcy puszczy byli nauczeni, aby unikać dziwnych dwunożnych istot, które za nic miały prastare leśne prawa. Zarówno dziki, jak i wilki brały więc nogi za pas, słysząc kroki i niecenzuralne epitety kierowane w stronę nadmiernie rozpasanej flory. Poza tym te wyliniałe ludzkie istoty wydzielały zapachy, które dzikim mieszkańcom lasu kojarzyły się z nie do końca już świeżymi krewniakami, czyli zwykłą padliną. Nawet dostojne niedźwiedzie znały swoje miejsce, gdy człowiek wchodził do lasu, i przezornie odsuwały się na bezpieczną odległość. Zwłaszcza że ludzie byli tu jedynie przechodniami. Po rumorze, który czynili, i smrodzie, który rozsiewali, w końcu wszystko wracało do normy. Tak było i tym razem. Drużyna Marcina przyszła i poszła sobie, przyprawiając o palpitację serca jedynie co mniejsze gryzonie.

Wędrowcy w końcu dotarli na polanę, o której mówiła plotka. Oprócz wygaszonego już ogniska na jej skraju nic nie świadczyło o jakimkolwiek pobycie tutaj ludzi. Nawet trawa zdążyła się już podnieść i zasłonić wszelkie ślady. Marcin zabluźnił soczyście.

– Co teraz? – zapytał po chwili.

– Idziemy głębiej. Muszą gdzieś tu być. Słyszałem, że druidzi pozostają w jednym miejscu kilka tygodni, a nawet miesięcy. – Bolko wykazał się wiedzą, o którą nikt z drużyny by go nie posądził.

– Czyli w którą? – Marcin spojrzał w niebo w poszukiwaniu słońca.

– Tam – zadecydował Bolko, wskazując ręką w lewo, na wąską przesiekę.

Zrobił krok i nagle się zatrzymał. Jego stopa spoczęła na czymś twardym. Nachylił się i podniósł kamień wielkości zaciśniętej pięści. Był to zwykły otoczak, który, nietypowo dla otoczaków,  miał na sobie wyryty jakiś znak. Znak ten przedstawiał figurę geometryczną do złudzenia przypominającą kształtem kroplę wody ze ściętym płasko szczytem. W środku kropli, symetrycznie po obu stronach, ktoś wyrył pieczołowicie dwa niewielkie kółka. Nad kroplą widniały dwie krzyżujące się bruzdy.

– Tu jest jeszcze jeden! – krzyknął Marcin.

– I tu! – Przemko podniósł kolejny.

Na całej polanie porozrzucano wiele takich kamieni i tylko przez przypadek nie znaleźli żadnego, wchodząc na nią. Marcin obracał kamień, zastanawiając się, cóż to za informację próbowano w ten sposób przekazać. Gdy obrócił kamień o sto osiemdziesiąt stopni, kropla zaczęła mu nieco przypominać ludzką głowę. Nim jednak wpadł na pomysł, że nie może to być nic dobrego, wszelkie wątpliwości rozwiał Wit.

– Nyja! – rozdarł się na całe gardło.

Gdyby Marcin nie wiedział, że Wit jest rosłym mężczyzną, byłby gotów przysiąc, że to krzyknęła jakaś młoda niewiasta.

– Żmije! – zawołał Bolko, a Marcin też usłyszał koło swojej nogi wyraźne syczenie.

Chwycili za topory i stanęli nieruchomo. Cała nasłoneczniona polana syczała na nich jednym sykiem. Druhowie byli przerażeni i rozglądali się, z której strony może przyjść atak. Świadomi, jak wątłą obroną wobec przeważających sił wroga są krótkie toporki i skórzane, ledwo zakrywające piszczele, buty, oczekiwali, aż któraś bestia wychyli głowę ponad trawy. Pierwszy odezwał się przyzwyczajony do stresu bitewnego Przemko.

– Co robimy? – zapytał ledwo słyszalnym szeptem.

– Zazwyczaj węże odgania się, tupiąc, ale myślę, że jest już na to za późno – odparł równie cichym szeptem Wit.

W tym momencie Bolko wykonał błyskawiczny zamach toporem, przerywając pierwszy atak na jego nogę.

– Marcinie, co radzisz? – Przemko, który pokładał niesłuszne nadzieje w nieomylności dowódcy, zwrócił się właśnie do niego.

– Chyba chodu, bo nic innego mi do głowy nie przychodzi. Tam. – Wskazał ręką w stronę przesieki.

Druhowie spojrzeli z wahaniem po sobie i ruszyli. Malowniczy skądinąd bieg wyglądałby wspaniale w zwolnionym tempie. Na jeden znak czterech chłopa rzuciło się pędem przez wysoką trawę. Podnosili wysoko nogi i sadzili olbrzymie kroki, by jak najszybciej opuścić zagrożony rejon. Żmije skakały na nich ze wszystkich stron, prężąc i prostując na zmianę swoje wzorzyste ciała. Jedna wczepiła się w piętę Marcina i teraz właśnie wykonywała malowniczy łuk za jego butem. Wyglądała jak gruby niezawiązany rzemień od sandała. Przy kolejnym susie przegrała jednak walkę i łamiąc sobie oba zęby, wystrzeliła na dwa metry w górę. Biegnący za Marcinem Bolko przeciął ją w locie, wydając przy tym z siebie dziki krzyk.

Wit skakał najwyżej, pewnie dlatego, że jego długie kulasy mu na to pozwalały. Widać było, że on jako jedyny przyjął zasadę „najwyżej zamiast najszybciej” i sadził teraz susy niczym łania w szuwarach – każdy po metr w górę. Technika ta miała pewne plusy, bo węże przelatywały pod nim z rozdziawionymi ze zdziwienia paszczami.

Najgorzej miał Przemko, który przewodził tej ucieczce. Na kilka metrów od bezpiecznej granicy ściany lasu został ukąszony w kolano. Padł na trawę, wykonując przy tym prawdziwie kaskaderski przewrót. Nim zdążył się podnieść, kolejna żmija ukąsiła go w przedramię. Zawył z bólu i trwogi przez rychłą śmiercią. W tym czasie dwaj jego koledzy opuścili już polanę i w ferworze walki o własne życie nie zauważyli towarzysza w potrzebie. Z pomocą przyszedł mu Wit, skaczący niczym żaba w ucieczce przed bocianem. Poderwał Przemka za ramię i z całą siłą wyrzucił go z polany. Sam przy tym padł jednak drugą ofiarą podstępnej Nyji, bo w przyklęku doznał ukąszenia w najbardziej zdradzieckie miejsce. Wiem, co sobie myślicie, ale nie, nie w to. W to drugie, czyli w lewy półdupek, a właściwie tuż poniżej, gdzie koszula spotyka się z portkami. Obolały Wit poderwał się i wypadł pędem z polany, ale zdążył jeszcze toporkiem dokonać zemsty na zdradzieckim wężu.

Kulejąc i krzycząc, dobiegli do towarzyszy, którzy zatrzymali się i nerwowo rozglądali w poszukiwaniu zagrożenia. Najwyraźniej byli już bezpieczni. W nieco mniejszej gęstwinie, gdzie docierały nieliczne promienie słoneczne, upadli na mech.

– Pogryzły mnie! – darł się Przemko.

– Mnie chyba też – dodał smutno Wit, macając portki ręką.

– Trzeba wyssać jad – powiedział Bolko i zerknął na Marcina, Marcin na niego, po czym jednocześnie spojrzeli z niesmakiem na zakrwawione spodnie Wita.

– Bierz się za Wita, a ja opatrzę Przemka – zadecydował Marcin.

Bolko popatrzył z wyrzutem na dowódcę, ale co mógł zrobić? Należało działać szybko. Syknęły noże dobywane z pochew. Rozcięli portki, delikatnie, tuż pod skórą, nacięli rany i wzięli się za wysysanie jadu. Przemko, który w odróżnieniu od swojego rannego kolegi nie musiał leżeć na brzuchu, wziął swój nóż i rozciął rękaw koszuli. Podczas gdy Marcin wysysał jad z kolana Przemka, on sam wbił zęby w przedramię i wysysał truciznę po drugim ukąszeniu.

Gdyby w tym czasie i miejscu znalazła się jakaś inna, nieobeznana z zaistniała sytuacją osoba, mogła by zaobserwować bardzo nietypowe zjawisko. Jej oczom ukazałby się pewien nietuzinkowy widok. Oto w bardzo romantycznych okolicznościach, na leśnej polanie wśród mchu i ćwierkających ptaków, czterech panów ssało, mlaskało i spluwało. Dwóch z nich, na kolanach, było pochylonych nad towarzyszami, trzeci leżący na brzuchu pojękiwał cichutko, a czwarty ssał własne przedramię.

Każdy, kto zaobserwowałby takie zjawisko, z całą pewnością stanąłby jak wryty. Miałby mętlik w głowie i mógłby nie zrozumieć sytuacji. Mógłby także na ten widok ryknąć śmiechem.

W tym momencie druhowie usłyszeli śmiech. Szczęście w nieszczęściu, że chociaż był to śmiech głośny i basowy, ale na szczęście nie był grupowy. Śmiech zbiegł z niewielkiego wzgórza i zbliżył się do nich, zręcznie omijając drzewa. Śmiech otoczony był wyszczerzoną, brodatą japą i równie jak broda skołtunionymi włosami. Poniżej śmiechu znajdowało się wielkie cielsko odziane w burą szatę opasaną konopnym sznurem. Przez ramię miał przerzucony worek, a w ręku trzymał kostur, niemal tak gruby jak dyszel od wozu.

Wszyscy zauważyli zbiegającą postać, ale nieświadomi tego, jak wyglądają, nie zrozumieli rozbawienia przybysza.

– To chyba jakiś wariat? – skomentował Marcin i spojrzał na Bolka, ciągle pochylonego nad rannym Witem. Spojrzał na siebie i Przemka i poderwał się na równe nogi. – Stój! Kto biegnie! – krzyknął do zbliżającego się i uniósł groźnie topór.

Polecenie zostało zignorowane, bo nieznajomy nie przerwał biegu, zbliżył się do nich i ciągle chichocząc, zawołał:

– Czołem, odmieńcy! – Po czym znów zaniósł się śmiechem. Trwało to chwilę, ale w końcu odchrząknął, spoważniał i dodał: – Co? Żmije was pogryzły? Znaków nie widzieliście, czy co?

W tej chwili Marcin zrozumiał, jakiż to symbol wyryto na kamieniach. Nie kropla, a ludzka głowa. Nie skrzyżowane patyki, a zakaz wstępu. Przecież straże także krzyżują włócznie, gdy zabraniają wejścia. Jednym słowem znak na otoczaku mówił: „Ludziom wstęp wzbroniony”. Lepiej jednak było nie zdradzać się ze swoją lekkomyślnością.

– Porozrzucaliście je na polanie, łachudry, a powinny być przed polaną! – wydarł się ze wściekłością na przybysza, bezbłędnie odgadując, że ma do czynienia z druidem.

– Ej, głupiś ty, głupiś. – Druid pokiwał z politowaniem głową. – A skąd mieliśmy wiedzieć, z której strony ktoś nadejdzie? Gdy się już wlezie na dziką polanę, to trzeba się gapić pod nogi. A jak się już znak zobaczy, to trzeba wrócić ostrożnie po swoich śladach i polanę obejść szerokim łukiem.

– Możesz im pomóc? – zapytał już łagodniej Marcin, widząc cierpiętnicze miny kolegów.

Druid od razu wziął się do roboty z wrodzoną, typową dla druidów delikatnością.

– Suń się, chłystek – powiedział do Bolka, odpychając go i obejrzał ranę Wita. Potarł ją i powąchał. Wykręcił ramię Wita do tyłu i położył jego dłoń na rozcięciu. – Uciskaj – zakomenderował.

Podszedł do Przemka i zrobił dokładnie to samo – potarł, powąchał i kazał uciskać kolano zdrową ręką. Rozcięte przedramię wsadził mu z powrotem w zęby i powiedział:

– Tu dmuchaj. Widzę, że trochę znacie się na ugryzieniach. Najważniejsze to wyssać jad, zanim przejdzie na resztę organizmu. Inaczej krew się ścina jak zsiadłe mleko i przestaje płynąć.

Druid pogrzebał w torbie, wyciągnął z niej pęk ziół i wsadził sobie do gęby. Poprzeżuwał chwilę i wypluł trochę zielonej masy na dłoń.

– Później trzeba ranę opatrzyć i udać się do wiedźmy, która zna się na truciznach – kontynuował wykład z ustami pełnymi zielska.

Przeżutą papkę wsadził pod ciągle uciskaną ranę Wita. Wypluł resztę i wsunął pod ramię Przemka. Wyjął kolejną garść ziół, włożył do ust i zaczął przeżuwać. Jednocześnie wydobył z torby wilgotne lniane zawiniątko, w którym znajdowały się świeże, duże liście o owalnym kształcie. Druid przyłożył kolejną porcję papki do przedramienia Przemka i nałożył na to owalny liść. To samo zrobił z pozostałymi ranami. Na koniec powycinał pasy z ubrań poszkodowanych, po czym obwiązał nimi miejsca ukąszeń.

– Macie szczęście, żem tu przyszedł. Pomyślałem sobie, że lepiej mieć na oku tę polankę. Na wypadek, gdyby zjawiły się jakieś gamonie, które nie potrafią czytać znaków. Normalnie nie noszę ze sobą ziela babkowego, bo rośnie prawie wszędzie. – Podniósł jeden z owalnych liści, żeby wszyscy mogli go zobaczyć.

– Tutaj żadnego jakoś nie widzę – odezwał się Marcin, na którym druid zrobił nie najlepsze wrażenie.

– Właśnie dlatego przyniosłem je ze sobą. – Druid uśmiechnął się przyjaźnie. – Kładzie się to na rany, żeby się lepiej goiły – dodał.

Pomógł wstać rannym.

– Teraz szybko do osady. Trzeba jadu się napić – zakomenderował.

– Jadu? – zdziwił się Bolko.

– Ano, jadu. Czym się strułeś, tym się lecz. – Druid wyszczerzył żółte zęby i bez dalszych wyjaśnień podniósł kostur, zarzucił sobie worek na plecy i ruszył przed siebie. Za nim ruszyli Marcin i Bolko, a na końcu, kulejąc i postękując z bólu, Wit z Przemkiem.

Nie wiedzieli, czy druid zawsze tak żwawo chodził, czy chciał jak najszybciej udzielić im pomocy, czy też po prostu był złośliwym starym dziadem lubiącym się pastwić nad słabszymi, ale do osady dotarli w mgnieniu oka. Zresztą „osada” to było określenie na wyrost. Zamiast zgrupowania jakichkolwiek siedzib ludzkich ujrzeli zwykły las, w którym stały chaotycznie porozrzucane szałasy. W odróżnieniu od tego, przez który właśnie przeszli, ten las był zupełnie inny. Był liściasty i rzadszy, co przekładało się na ilość światła docierającego do ściółki. Pod ich stopami zaszeleściły suche liście.

Przed każdym szałasem ściółka była wysprzątana do gołej ziemi, a przy kilku zauważyli niziutkie ostrokoły – niewątpliwe zagrody dla jakiegoś żywego inwentarza. Z daleka przywitało ich ujadanie psów, a gdy zbliżyli się nieco, otoczyła ich spora grupka zaciekawionych dzieci. Druidziątka odbiegały znacząco wyglądem od zwykłych dzieci. Wszystkie wyglądały identycznie i różniły się tylko rozmiarami. Miały skołtunione bure włosy, które niemal całkowicie zasłaniały im twarze i wyglądały jak małe wersje dorosłego druida, no może poza skłębioną brodą. Wszystkie były odziane w bure sukmany i przepasane konopnymi sznurami. Wydawało się, że to obowiązujący ubiór dla całego tego przedziwnego plemienia. Chwilę później druhowie ujrzeli, że kobiety również ubrane są w ten sam sposób. Gdy Marcin zastanawiał się, jak też oni, na bogów, rozpoznają swoje potomstwo, druid schylił się i uniósł do góry dwójkę identycznie wyglądających pacholąt.

– Małgosiu, Jasiu, zobaczcie, kogo papa przyprowadził. Tak wyglądają ludzie, którzy mieszkają na tych dużych polanach.

Dzieci, najwyżej czteroletnie, wychyliły się zza barczystych ramion ojca i spojrzały z zaciekawieniem na przybyszów.

– Polanie – zaseplenił Jaś.

– Tak, synku – roześmiał się ciepło druid – ludzie z polan to Polanie.

– Oni zawsze kuleją? – zapytała rezolutnie Małgosia.

– Nie, po prostu zostali pokąsani na żmijowisku – wyjaśnił druid. – No, lećcie do mamusi powiedzieć, że goście idą.

Postawił dzieci na ziemię, a te pobiegły w kierunku najbliższego szałasu. Reszta hałastry z zaciekawieniem odprowadziła niecodziennych przybyszów, po czym rozbiegła się z przyrodzonym wszystkim dzieciom krzykiem.

Dom druida, z zewnątrz niepozorny, w środku okazał się całkiem komfortowy. Oprócz sypialni, oddzielonej ścianą z patyków, miał niewielką przestrzeń przeznaczoną dla dzieci i przestronne pomieszczenie z glinianym paleniskiem. Z zewnątrz niespełna półtorametrowej wysokości, w środku ponad dwumetrowy, a to przez sprytny zabieg częściowego wkopania go w ziemię. Zeszli kilka stopni w dół i znaleźli się w części jadalnej. Oprócz glinianego paleniska, przy którym krzątała się pani druidowa, znajdowało się tu kilka okorowanych pieńków do siedzenia, a także liczne wieszaki i półki zmyślnie splecione z gałęzi. Z powały zwisały pęki wszelakich ziół nadające pomieszczeniu zapach, który kojarzył się Marcinowi z karczmą.

– Macie tu chmiel? – zdziwił się.

– Tak jest. Masz świetny węch – pochwalił go druid.

– Warzycie piwo? – zdziwił się Przemko.

– Nie – roześmiał się druid. – My nie tykamy takich używek, mamy tu swoje własne, o wiele lepsze. Kochanie, pozwól proszę. Poznaj naszych gości.

Kobieta wstała od paleniska i podrobiła stopami w stronę przybyłych.

– Poznajcie moją żonę, Werbenę.

Cała czwórka zachrząkała ze zmieszaniem, bo kobieta, mimo nienajlepszej fryzury, była oszałamiająco piękna. Nawet Marcin, bezgranicznie zakochany w swojej Marynie, poczuł mrowienie w okolicach podbrzusza. Skarcił się za to w myślach i obiecał sobie natychmiast, że po powrocie do domu wynagrodzi jakoś Marynie swój brak dyscypliny.

Zza lekko rozgarniętych na boki poskręcanych włosów patrzyła na nich bogini. Istna Lela, o twarzy tak delikatnej jak płatki chabrów. Zielone, a właściwie szmaragdowe oczy lśniły spod delikatnych brwi zaciekawieniem i radością. Pod nimi malutki i lekko zadarty nosek radośnie ruszał delikatnymi nozdrzami. Jeszcze niżej pełne usta drgały lekko w kącikach w serdecznym uśmiechu.

– Witajcie – odezwała się aksamitnym głosem, a cała czwórka poczuła jak rumieńce udekorowały im policzki. – Na obiad będzie potrawka z zająca – zwróciła się do męża. – Tylko znów się nie zasiedź z gośćmi!

Kobieta podeszła bliżej i pocałowała męża, a reszta głośno przełknęła ślinę. Druid objął ją i przytulił mocno. Stojący najbliżej Bolko przysiągłby, że słyszy cichy trzask kości. Kobieta wyciągnęła się i jęknęła z rozkoszą.

– Chodźmy na zewnątrz, trzeba dokończyć leczenie. Musicie łyknąć surowicy – odezwał się po chwili druid i odepchnął delikatnie żonę od siebie, a ta jeszcze przez chwilę patrzyła na niego swoimi szmaragdowymi oczami pełnymi miłości.

Wyszli za szałas. Wit i Przemko bladzi jak śmierć słaniali się,  powłócząc nogami po liściastym poszyciu. Druid zdawał się nie zwracać na to uwagi, a Marcin coraz bardziej się niepokoił, czy ich gospodarz aby na pewno jest osobą godną zaufania. W końcu różne rzeczy się słyszało o druidach. „Może jednak mordują ludzi?” – przeleciało Marcinowi przez myśl. Myśl została w głowie na dłużej, gdy druid zamiast wziąć się za leczenie, zaczął doić kozę.

– Posadźcie rannych na ziemi, bo wyglądają, że im bliżej do piachu niż do korony drzew – zażartował i jako jedyny zaśmiał się z dowcipu.

W odróżnieniu od swoich bladych towarzyszy Marcin i Bolko poczerwienieli ze złości.

– Weź się za leczenie, bo toporkiem sieknę przez łeb i żartów ci się odechce! – Bolko nie wytrzymał i dla zaakcentowania wypowiedzi wyciągnął zza paska broń.

– Ooo, chłopcze, tak to my rozmawiać nie będziemy. – Druid wstał od kozy i ze skórzanym bukłakiem mleka podszedł do dużego wiklinowego kosza. – A przytrzymaj mi nieco wieko, bo rąk mi nie staje.

Bolko posłusznie uniósł oburącz pokrywę i odskoczył przerażony. Kosz raptownie zasyczał, a oczom wszystkich ukazała się wijąca plątanina żmij. Druid znów się zaśmiał, a Marcin pomyślał, że życie w puszczy musi być wyjątkowo pozbawione uciech, skoro śmieszą go takie prymitywne żarty.

– Spróbuj swoim toporkiem, skoro tak się boisz – zaproponował gospodarz.

Bolko niechętnie podjął kolejną próbę. Druid tymczasem przywiązał bukłak do swojego kostura i wsadził do kosza. Drugą ręką chwycił rózgę i zaczął nią okładać rozleniwione gady. Gdy kilka z nich ukąsiło bukłak, wyciągnął go szybko. Odtrącił topór Bolka, zamykając z trzaskiem wieko kosza i podał cieknący worek leżącym na ziemi rannym.

– Pijcie szybko, nim wszystko wyleci – zarządził.

– Zwariowałeś? – Marcin wyrwał mu worek z rąk. – Znów ich jadem chcesz truć? Akurat tego mają już dosyć w sobie!

– Otóż właśnie nie. Widzisz, człeku głupi, gdybyście nie wyssali jadu tam, w lesie, to byłoby już po nich. Dobrze się spisaliście przy polanie – pochwalił ich druid. – Gdyby jad został w ranach, to już dawno rozszedłby się po ciele i zatruł ich, nim ujrzeliby piękne lico mojej żony. Teraz musimy im jednak podać nieco jadu z tłustym mlekiem, żeby sami przezwyciężyli chorobę, która ich trawi. A na przyszłość pamiętajcie: gdy któryś z was się zatruje, trzeba zrobić tak, ażeby się wolno oddychało. Podać trza bieluń i przyrządzić wywar z jadu. Inaczej jest, gdy zatruje was jedzenie. Wtedy trzeba się porzygać, a później wodą z tłuszczem popić lub mlekiem i truciznę rozcieńczyć – powiedział druid, trzymając przy tym paluch wskazujący uniesiony do góry, jakby mu ta nauka od samych bogów przyszła.

Po takim wykładzie Marcin przestał oponować i sam podał bukłak cierpiącym towarzyszom.

– Teraz śpijcie – powiedział druid, gdy ostatnia kropla została już wyssana. – Dzień jest ciepły, psy pilnują, nic im tu nie grozi. A wy chodźcie ze mną – zwrócił się do Bolka i Marcina. – Czas przejść do interesów.

Towarzysze wymienili zdziwione spojrzenia, bo nawet nie przypuszczali, że można prowadzić jakiekolwiek interesy z druidami. W ich mniemaniu druidzi mogli co najwyżej handlować z zielarkami lub wiedźmami, więc słowa gospodarza trochę ich zaskoczyły. Nie uszło to jego uwadze.

– To wy nie po kadzidło tutaj przyszliście? – zawołał.

Po chwilowym zaskoczeniu zaciekawiony Marcin podjął temat.

– Właściwie to tak. Kapłan nas wysłał, żebyśmy go trochę przynieśli, bo już mu się kończy, a święta idą – skłamał gładko. – Zaskoczyło mnie tylko, że tak rychło przechodzi się tu do interesów. U nas w zwyczaju jest poznać nieco tych, z którymi się prowadzi wymianę, nie mówiąc już o przedstawieniu towaru, którym się handluje.

– Słusznie, słusznie! – Druid niezmiernie rozradowany z takiej odpowiedzi, aż klasnął w dłonie, a Marcin znów pomyślał, że tych ludzi cieszą proste rzeczy. – Gdzież moje maniery! Naturalnie, że dobrze prawicie: najpierw przedstawienie towaru. Zapraszam za mną!

Poszli za druidem. Ten kluczył pospiesznie między szałasami, mijał drzewa, pozdrawiał identycznie ubranych jak on ludzi wszelkiej płci i wieku, głaskał psy i gnał przed siebie. W końcu dotarli do nieco zaniedbanego szałasu o konstrukcji identycznej jak dom gospodarza, ale znacznie rozleglejszej.

– Rozgośćcie się, zaraz przyniosę próbki – powiedział, gdy weszli do środka.

Towarzysze nieco zdezorientowani panującym półmrokiem wymacali w końcu pieńki i usiedli na nich. Po chwili pojawił się druid niosący oburącz kilka paczek. Z namaszczeniem rozpalił niewielkie ognisko i od razu zrobiło się przytulniej. Położył na nim kamienną misę.

– Osobiście polecam ten – zagadał, gdy misa się już nagrzała, a kamień zaczął lekko parować.

Sypnął z jednego zawiniątka garść zielonej mieszanki ziołowej, przyłożył palący się patyk z ogniska i dmuchnął nań, aby żar przeniósł się na zawartość kadzielnicy. W powietrzu uniósł się dym o przyjemnym, słodkim zapachu. Druid nachylił się nad nim i z nosem o kilka centymetrów od żaru zaciągnął się głęboko.

– Słodkawy zapach, bogaty bukiet, bardzo dobra mieszanka i nic a nic nie gryzie w gardło.

Marcin bez wahania powtórzył gest druida, zaciągając się równie głęboko jak on. Za nim nad dymem pochylił się Bolko.

– I jak? – zapytał po chwili druid.

– Dym jak dym – odezwał się Marcin, który jeszcze nie do końca rozumiał, po co tyle ceregieli przy zakupie kadzidła. – Faktycznie słodkawy i nie gryzie w gardło.

Druid znów nachylił się nad kadzielnicą i po chwili wypuścił z płuc wielki kłąb dymu. To samo zrobili goście.

– Ten nazwaliśmy „Erotyczny sen piekarza” – wyjaśnił druid. – A teraz spróbujecie „Rusałki o świcie”. Jest mocniejsza i trochę gryzie, ale wielu to właśnie preferuje. – Po tych słowach druid zgarnął popiół na klepisko i nasypał garść ziół z drugiego zawiniątka.

Po pierwszym wdechu nic się nie stało. Po drugim zakręciło im się w głowie. Ale trzeci… Trzeci wdech zmienił ich światopogląd.

– Biedne te węże – zreflektował się Bolko. – Leżą sobie na trawce, wygrzewają w słonku, a tu czterech drabów buciorami wchodzi w ich życie. Też bym się wnerwił.

– Tak, tak, panie druidzie, człek z naturą kontakt traci – dodał filozoficznie Marcin.

– Chyba u was – zakpił druid. – My od pokoleń dbamy o naturę, jeno u nas zwie się ją Gają. U nas Gaja najważniejsza, bo i karmi, i schronienie daje. Pewnie, że od czasu do czasu jakieś drzewo powalimy, ale zawsze z wyższej potrzeby.

– U nas tak nie ma, a szkoda. Wszędzie tylko ta cywilizacja, wypalanki i wielkie grody.

– Cywilizacji toś ty, chłopcze, jeszcze nie widział. Jakbym ci opowiedział, co się dzieje w szerokim świecie, to byś chyba nie uwierzył!

– Ja i tak słabo wierzący, ale spróbuj.

– Są na świecie miasta tak ogromne, że całą waszą Łysą Górę można by na dziedzińcu przed pałacem zmieścić.

– Co to są miasta? – Marcin nie chwycił porównania. Wyraźnie już ociężała głowa kojarzyła dużo wolniej niż normalnie.

– Takie duże grody, tylko bez palisady.

– A to dobre! – zaśmiał się Bolko. – Po cholerę komu gród bez palisady? Przecież to bez sensu.

– Bez sensu to jest twoje gadanie – zdenerwował się druid. – A ja wam mówię, że są na świecie takie dziwy, w które ciężko uwierzyć.

– Jak na przykład smoki?

– Jak smoki na przykład. – Druid przytaknął. Sypnął garść mieszanki z kolejnego zawiniątka i zaciągnął się dymem.

– Co jest w tym dymie? – Marcin w końcu ośmielił się zapytać.

– Same naturalne składniki. W tym akurat jest kora brzozy, liście mięty i kwiaty konopi.

– Łee – machnął ręką Marcin – to takie handle robicie. Toż to samo każdy może sobie przyrządzić w domu.

– Nie do końca. O ile brzoza i mięta nie różnią się od tych rosnących i u was, o tyle z konopiami jest inaczej. Na świecie jest wiele rodzajów konopi, a każdy ma inne zastosowanie. Wasza na przykład jest dobra na strzechy i do tkania, ale różni się w smaku, gdy się ją pali lub przyrządza wywary. Dodatkowo wasza liście ma trójramienne, a na świecie są i takie, co mają ich pięć lub siedem. Te to dopiero smakołyki! Pół Europy to pali.

– Jak to pali? Na ołtarzach? – zdziwił się Marcin.

– I owszem. Na ołtarzach, na dworach, w szynkach i na ulicach. Baaardzo popularne – zachwalał druid.

– O, to faktycznie ludzie muszą się tam sporo modlić. U nas naród mniej pobożny. Jak kapłan do składania darów zagania, to wszyscy jakoś cięgiem zajęci.

– Gwarantuję, że to kadzidło ściągnie ludzi do świątyni.

– Po prawdzie to my nie od kapłana. – Bolko postanowił się przyznać ujęty dobrym przyjęciem ze strony druida i przepełniającym go uczuciem miłości.

– To kto was tu przysłał? – zdumiał się druid.

– Właściwie to my tak sami z siebie. Druidów zobaczyć chcieliśmy – wyznał Bolko.

– A po cholerę?

– Widzicie, panie druid, u nas różnie się o was mówi – wyjaśnił Marcin. – Kmiecie na wsiach powiadają, że im krzywdy robicie, że dzieci zdarza się wam porwać. Raz w lesie siedzicie i czarujecie, innym razem gdzieś znikacie. Kto wy, skąd wy? Nikt nie wie. Niewiele o was wiadomo, to i ludzie głupoty wymyślają.

– A co wy o nas myślicie, skoro mieliście okazję zobaczyć na własne oczy naszą osadę? – zapytał druid. – Szałasy widzieliście, dzieciaki też, zapewniam, że wszystkie nasze, żony mamy każdy po jednej i tyle. Przewodzą nam najstarsi, bo i najwięcej widzieli, podobnie jak u was kiedyś bywało.

– Mi tam się zdaje, że dobrzy z was ludzie – powiedział z powagą Bolko. – W końcu nam pomogliście.

– A ty, Marcinie, jak uważasz?

– Mi się wydaje, że nie mówisz nam wszystkiego. Owszem, szałasy i dzieci widzieliśmy, ale przecie wy nie stąd. Skąd w takim razie znacie nasz język?

– Widzisz – druid położył mu ciężką rękę na ramieniu – to wszystko jest częścią dłuższej historii. Zanim ją opowiem, dodam, że nie tylko u was jesteśmy niesprawiedliwie traktowani. Gdzie się nie pojawimy, budzimy skrajne uczucia. Jedni uważają nasz lud za święty, a drudzy – za przeklęty. Jedni nas za mądrość i wiedzę cenią, inni przypisują nam całe zło tego świata. Jak jest naprawdę, zaraz ocenicie sami. Pochylcie się nad dymem i weźcie kilka głębokich wdechów. – Obaj goście wykonali polecenie. – Teraz usiądźcie wygodnie i posłuchajcie.

– Jeszcze jedno – odezwał się Bolko. – Nie znalazłoby się coś do popicia? Strasznie zaschło mi w gardle.

– Mi po prawdzie też – dodał Marcin.

Druid, jak się okazało, był na to przygotowany. Wskazał gościom skórzane bukłaki leżące opodal. Gdy ci zaspokoili pragnienie i usiedli z powrotem, opowieść się rozpoczęła.

– Lud mój pochodzi z zachodu. Tam, gdzie słońce chowa się w morzu, jest nasz rodzinny ląd. Zielona wyspa, o którą fale biją tak mocno, że z roku na rok pożerają kolejne skały. Była to kraina pokoju i dostatku i choć panował surowy klimat, to jednak mieszkaliśmy tam szczęśliwie od wieków. Wychowywani w pokoju i miłości oręża nie znaliśmy. Wojną się nie paraliśmy, jeno w morze i nocne niebo spoglądaliśmy. Z tego patrzenia właśnie mój lud posiadł naukę tajemną i w przyszłość nauczył się patrzeć. Za to po dziś dzień Gai dziękujemy i wiernie jej służymy.

– Zaraz, zaraz, jak to: w przyszłość nauczył się patrzeć? Naprawdę? Tak na serio? – Marcin nie wytrzymał i przerwał opowieść druida.

– Cicho, nie przeszkadzaj mu – skarcił go Bolko. – Zaraz się wyjaśni.

– Gaja zna odpowiedzi na wszystkie pytania, i te współczesne, i te przyszłe. Przemawia do nas w swoim języku. Aby go zrozumieć, wystarczy tylko dobrze słuchać i obserwować. Jesteśmy jej dziećmi i wszystkie odpowiedzi są w nas. To jest nasza wiara, tak nas nauczyła Gaja – tłumaczył druid. – Dzięki jej głosom nasza ziemia rozkwitła, a lud urósł w siłę. Patrzyliśmy w nią i byliśmy jej posłuszni, ale nie usłyszeliśmy nadchodzącego niebezpieczeństwa. Przyzwyczajeni do życia w zgodzie z Gają nie przypuszczaliśmy, że można pędzić inny żywot. Kiedy przyszli do nas, zignorowaliśmy zagrożenie, wzięliśmy ich za lud, który trzeba nawrócić. Chcieliśmy ich uczyć, bo było nam ich żal. Zapłaciliśmy za to najwyższą cenę. Podczas gdy my miłowaliśmy Gaję, oni z nią walczyli. Gdy my słuchaliśmy jej śpiewu, oni sami układali pieśni. Gdy w końcu sięgnęli po naszą ziemię, nie mogliśmy już nic zrobić.

– Podbili was. – Marcin pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Nawet nie walczyliśmy, nikt nas tego nie nauczył. Wierzyliśmy, że Gaja nas obroni, a ona tylko patrzyła – powiedział druid ze smutkiem. – Nasze osady spalono, a ludzi wzięto w niewolę. Nieliczni, którym się udało, uciekli. Latami włóczyliśmy się po lasach i chowaliśmy jak zwierzęta. Teraz wędrujemy, ponieważ chcemy nieść przestrogę innym. Uczymy się bronić i spisujemy historie napotkanych ludów. My swoją ziemię straciliśmy, ale może dzięki nam innym uda się zachować swoją. Nauczamy głupszych i uczymy się od mądrzejszych, bo cóż innego nam pozostało. Przemierzamy krainy i wracamy ze zdobytą wiedzą, by dzielić się z braćmi. Ten szczep jest jednym z wielu. Nasza trasa cyklicznie wiedzie do granic waszego państwa i z powrotem na zachód. Stąd tak dobrze znam wasz język, jestem tu wszak po raz ósmy. Muszę jednak wyznać, że chociaż niesiemy ze sobą mądrość narodów i doświadczenia wieków, to i tak ludzie mają to w dupie.

– Jak to? – zdziwił się Marcin.

– A tak to. – W głosie druida dawało się wyczuć irytację. – Wszędzie, gdzie się pojawiamy, budzimy niechęć. Biorą nas za dzikich, leśnych ludzi i unikają jak ognia. Albo nas pogonią, albo co najwyżej ledwo tolerują. Żeby dostać się do jakiegoś władcy, musimy czekać miesiącami, a gdy w końcu dostaniemy pozwolenie na rozmowę, to gadają z nami jak z czubkami. A kij im wszystkim w oko i pies ich chędożył! – zawołał gniewnie. – Bijecie się ze sobą i umierajcie od chorób, a nawet nie wiecie, że na nie lekarstwa od wieków istnieją.  Chodzimy i nauczamy, i nic. Wszystko, czego chcą od nas ludzie, to właśnie kadzidło. Już od lat przemierzamy te puszcze i handlujemy z każdym, kto zapłaci. Dlatego i was z początku wziąłem za kupców. Jesteście pierwszymi, którzy zapytali o to, kim jesteśmy. Jeśli chcecie, mogę wam jeszcze wiele mądrości przekazać.

– Wielce radzi jesteśmy za tę opowieść i z pewnością wrócimy jeszcze do waszych nauk, lecz robi się już późno. Wypadałoby zobaczyć, co z naszymi druhami – powiedział Marcin, którego opowieść prawdziwie urzekła. Losy druidów napełniły go smutkiem i przypomniały, że przecież gdzieś tam pod szałasem jego dwóch przyjaciół też pewnie cierpi.

– O ich zdrowie nie musicie się już martwić – uspokoił druid. – Potrzeba im teraz tylko dużo snu, żeby truciznę pokonać.

– Powinniśmy jednak ruszać, jeśli chcemy przed wieczorem do domu wrócić.

– Wasi ziomkowie są tu bezpieczni. Zostawcie ich tutaj, a rano, gdy nabiorą sił, odprowadzę ich do skraju puszczy. Słowo druida – mówiąc to, uniósł dwa palce do góry. – Kupicie trochę kadzidła?

Na te słowa kompanom zaświeciły się oczy.

– Chętnie, tylko nie jesteśmy przygotowani na handel i nie mamy nic na wymianę.

– Nic nie szkodzi. – Druid machnął ręką. – U nas najcenniejszy teraz oręż. Dymarek nie umiemy stawiać, więc całe żelazo musimy kupować. Za wasze i waszych kamratów toporki i sztylety dostaniecie spory worek kadzidła. – Marcinowi i Bolkowi jeszcze bardziej zaświeciły się oczy. – Najważniejsze pytanie: który wybieracie?

– Może ten ostatni – zdecydował Marcin. – A jego jak nazywacie?

– „Wieczorne fellatio” – odpowiedział druid i mrugnął porozumiewawczo okiem.

– Co to takiego fellatio? – spytał Bolko.

– Nieważne. – Marcin machnął ręką. – Bierzemy. Kapłan się ucieszy. – Odwzajemnił mrugnięcie oka, a druid jeszcze bardziej wyszczerzył żółte zęby.

Wrócili do szałasu gospodarza i rozbroili śpiących towarzyszy. Oddali także swoją broń, a w zamian dostali worek kadzidła. Chociaż wór był naprawdę spory, nie ważył dużo. Pożegnali piękną Werbenę, żonę druida, oraz jego samego i ruszyli we wskazanym kierunku.

Tym razem droga przez puszczę okazała się dużo łatwiejsza. Dzięki wskazówkom na skraj lasu dotarli w niecałą godzinę. Już od linii drzew ujrzeli w oddali znajome wzgórza, za którymi znajdował się gród Łysa Góra.

– Ostatecznie ta przygoda nie skończyła się źle. Co nie, Bolko?

– Dla nas nawet nie najgorzej, ale uspokoję się, gdy zobaczę jutro Wita i Przemka całych i zdrowych. Może powinniśmy tam z nimi zostać? – powiedział z wahaniem w głosie Bolko.

– Gdyby druid chciał nas wykończyć, to wcale by nam nie pomógł. A my jeszcze za te kilka toporków dostaliśmy nielichy prezent. Wiesz, co myślę, Bolko?

– No?

– Że powinniśmy jakoś podziękować bogom za to, że wszystko dobrze się skończyło. Tam na polanie byłem pewien, że zginiemy. Myślę, że powinniśmy się udać do świątyni, za tę łaskę i pomoc, co nas spotkała, podziękować. W końcu mogło być o wiele gorzej.

– Jestem z tobą, Marcinie. Chodźmy.

I poszli, nieroztropnie, naiwnie, bez chwili refleksji. Zauroczeni pokojowym nastawieniem druida, a może będąc pod wpływem kadzidła, wierzyli, że nic złego już im się nie przydarzy. Jak się okazało – byli w błędzie.

Świątynie była pusta, nawet kapłan gdzieś zniknął. Pod centralnie stojącym posągiem Peruna leżało kilka mis. Tliły się w nich jeszcze resztki żaru, ale było widać, że przez cały dzień kapłan nic tam nie dosypał.

– Oj, klecha opuszcza się w swoich obowiązkach. Sypnij nieco kadzidła, Bolko, niech się Perun ucieszy.

Bolko skwapliwie wykonał polecenie, może nawet zbyt skwapliwie, bo wkrótce wszystkie misy stanęły otwartym ogniem.

– Zaraz zgaszę! – zawołał Bolko i władował na każdą z nich jeszcze po garści kadzidła.

Zadymiło i zaśmierdziało. Niewielki otwór w dachu nie nadążał z odprowadzaniem dymu. W krótkim czasie cała świątynia wypełniła się słodkawymi oparami.

– Nie jest źle – zamruczał Marcin z zadowoleniem, gdy nawdychał się już wystarczająco. – Dobrze, że niczego nie spaliliśmy.

– Ta jest. Grunt to bezpieczeństwo i higiena pracy.

– Co?

– Nieważne – wymruczał Bolko, gapiąc się na posąg Peruna spod zmrużonych powiek. – Myślisz, że on żyje? – spytał.

– Na pewno, co to by była za wiara w trupa. A ten to na pewno żyje. – Marcin wskazał na rzeźbę. – Cieśla mówił, że jak go stawiali, to już w nim korniki chrobotały – zażartował i obaj ryknęli śmiechem. – Otworzę drzwi, żeby się trochę przewietrzyło – zaproponował Marcin .

Gdy uchylił wrota, natknął się na grupkę ludzi stojącą na zewnątrz.

– O co chodzi? – spytał zaskoczony ich widokiem.

– A nic. Ładnie tu pachnie, to pomodlić się krztynę chcieliśmy.

Stopniowo świątynia wypełniła się ludźmi. Najpierw zajęli ławy pod ścianami, a gdy zabrakło miejsca, zaczęli siadać na polepie. Wszyscy byli radośni i beztroscy, gwarzyli ze sobą stłumionymi głosami. Co jakiś czas ktoś zaśmiał się głośno, na co inni uciszali go jeszcze głośniejszym, zbiorowym „Ćsiii”. Po tym następowały chwila ciszy i grupowy wybuch śmiechu. Bolko dorzucił jeszcze po garści kadzidła do każdej misy, ale gdy tłum zgęstniał tak, że nie dało się przejść, machnął na to ręką.

– Nie będę się pchał. Skoro im tak wesoło, to niech sobie sami sypią.

– Druid miał rację, że to kadzidło przyciągnie wiernych do świątyni. Kapłan będzie nam wdzięczny.

Szybko przy kadzielnicach zgromadziły się grupki młodych. Co chwila ktoś z nich dosypywał do żaru nową garść mieszanki, po czym wszyscy wspólnie nachylali się, by zaczerpnąć dymu. Stopniowo wesołe rozmowy zaczęły schodzić na bardziej wzniosłe tematy. Gdzie mieszkają bogowie? Czy w ogóle interesują się ludźmi? Czy bogowie sypiają, a jeśli nie sypiają, to po co im domy? Przy jakiej grubości kończy się plasterek, a zaczyna kawałek kiełbasy? Z czego powstał pierwszy dąb, skoro nie było żołędzi? W końcu, co było pierwsze: żołądź czy dąb, i wiele innych, równie poważnych tematów. Dysputy ciągnęły się do zachodu słońca, po czym zaczęła się prawdziwa zabawa.

Jeden zorganizował coś do jedzenia, drugi do picia, a trzeci przyniósł bębenek z baraniej skóry. I choć nie miał pojęcia, co z nim zrobić, to szybko złapał rytm i bębnił w kółko bez opamiętania. Inni podchwycili rytm i również zaczęli bębnić, w co popadnie. Jedni powtarzali rytm, inni go modyfikowali, a jeszcze inni dodawali coś od siebie. W końcu cała świątynia bębniła i kiwała się do rytmu. Baby powstawały z ław i każda, jak umiała, zaczęła wywijać kiecą. Tańcowały, ile sił w nogach w rytm tej pierwotnej muzyki, śmiejąc się i mrugając figlarnie w stronę mężczyzn. Radość i śmiechy przyciągały kolejne osoby, które przyłączały się do zabawy. Wszystko niewątpliwie skończyłoby się… przyjemnie, gdyby nie ostatni gość. Był nim kapłan.

– Co wy, u biesów, wyrabiacie?! – wydarł się, gdy tylko stanął w drzwiach.

Nikt go nie usłyszał. W środku panował taki harmider, że do uszu docierało tylko rytmiczne bębnienie.

– Przestańcie natychmiast! – zawołał ze złością.

W końcu nie wytrzymał i zaczął wyrzucać bębniarzy ze świątyni, jednego po drugim. Z początku nie przyniosło to żadnego efektu, ale gdy kolejno rytmy zaczęły cichnąć, coraz więcej bab przestawało tańczyć.

– Co wy wyrabiacie! – zakrzyknął ponownie kapłan. – Czy wy żeście szaleju się opili? Bogów w sercu nie macie? Czyja to sprawka?

Teraz w świątyni zapanowało całkowite milczenie.

– Pytam się jeszcze raz: czyj to pomysł?

Wszystkie dłonie wskazały jeden kierunek. Kapłan obejrzał się i ujrzał Marcina przytulonego do ściany i powoli przesuwającego się ku wyjściu.

– Ani kroku dalej – zawołał.

Marcin zatrzymał się i spojrzał w oczy kapłana. Było w nich zło, wściekłość i nienawiść. Nie wiedzieć skąd w ręku kapłana pojawiła się gruba, dębowa laga. Nim Marcin zdążył cokolwiek zrobić, kij przeciął powietrze i wylądował na jego plecach. Zadudniło, a po ciele rozszedł się ból. Świsnęło znowu i znów zabolało. Na trzeci raz nie czekał. Wybiegł z kaplicy i rzucił się pędem przed siebie. Zanim dotarł do pierwszej chałupy, ciężki kij znów go dosięgnął. To kapłan z pomocą bogów wykonał mistrzowsko celny rzut, trafiając tuż pod kolano uciekiniera. Marcin padł na ziemię jak długi, ale szybko poderwał się i skoczył przed siebie, nim kapłan zdążył dobiec. Pognał po wąskich uliczkach. Noga i plecy bolały nieziemsko, jednak nie zwalniał, bo za nim, bluźniąc i złorzecząc, pędził klecha. Raz się zawahał, gdy chciał skoczyć w wąskie przejście między chatami, ale nie wyhamował. Dębowy kij wylądował na jego barku, a dłoń chwyciła go za koszulę. Wywinął się, unikając szerokiego zamachu na wysokości nerek. Uciekł, ale mimo sporej różnicy wieku kapłan nie odstępował go na krok. Jak on w lewo, to i kapłan w lewo, jak pod górę, to kapłan tuż za nim. Kilka razy usłyszał, jak kij przecina głucho powietrze tuż za jego plecami. Na swoje nieszczęście Marcin nie mógł się nigdzie schować. Księżyc w pełni dawał tyle światła, że tej nocy nie musiały płonąć nawet pochodnie przy bramie.

Gdy drugi raz mijał świątynię, ujrzał przerażoną twarz Bolka. Ten stał razem z innymi na zewnątrz i przyglądał się temu niezwykłemu pościgowi. Wierny druh wykonał ruch ustami, wypowiadając cicho dwa słowa. Marcin zrozumiał, o co chodzi, i rzucił się w dół ku bramie. Nie było szansy, by straże zdążyły otworzyć ją, nim kapłan skatuje go na śmierć. Przed samą bramą Igła skręcił i skoczył z impetem na drabinę przy palisadzie. Złapał się najwyższego szczebla, do którego udało mu się doskoczyć, i podciągnął się resztką sił. Nie pomogło. Drewniana laga ugodziła go w piętę, strącając stopę ze szczebla. Marcin zawył z bólu, a bezlitosny kij uderzył po raz wtóry. Dostał w drugą nogę, w kolanie chrupnęło. Nim wciągał się na pomost, zarobił jeszcze kilka razy: w żebra, w udo i całkiem szczęśliwie w pośladek. Po dotarciu na pomost zaległ na deskach. Z dołu dobiegły go klątwy ciskane przez kapłana. Marcin wysunął głowę, by spojrzeć na niego, i przekonał się po raz drugi, że kapłan nie tylko klątwami potrafi ciskać. Koło ucha świsnął mu kij. Z prawdziwym przerażeniem ujrzał swojego oprawcę wspinającego się po drabinie. Igła nie czekał dłużej. Poderwał się na nogi, a właściwie nogę, bo po przetrąceniu kolana tylko jedna jeszcze funkcjonowała. W akcie desperacji wytężył siły i wyskoczył przez palisadę. Nawet trzask drących się spodni na zaostrzonych szpicach nie zmniejszył uczucia ulgi. Marcin zleciał kilka metrów i potoczył się po wale ziemnym w kierunku chałup podgrodzia. Bolało go wszystko, a piach w ustach utrudniał złapanie oddechu, ale uciekł. Za sobą słyszał kapłana, który teraz wykrzykiwał klątwy z palisady grodu. Marcin obejrzał się i ujrzał tle pełnego księżyca sługę bogów na krzyczącego zza palisady ostrych kolców, na których został kawałek jego spodni.

Wiele się potem mówiło w grodzie o tej pamiętnej nocy. Sam kapłan celnymi uderzeniami kija zrekompensował sobie nieco obrazę bogów, ale Marcinowi nie wolno było wchodzić do świątyni. Wszyscy, którzy byli świadkami nocnego maratonu, nie mogli nadziwić się, ileż to energii drzemało w starym słudze bogów. Niektórzy mówili, że go sam Perun opętał, żeby zemstę na świętokradcy wywrzeć. Były też ciche głosy, które brały stronę Marcina, że dobrze uczynił, bo przynajmniej świątynia się zapełniła. A może to były tylko plotki? Jedno jest pewne: worek z kadzidłem zniknął. Tylko od czasu do czasu w okolicach świątyni dało się wyczuć znajomy, słodkawy zapach czegoś, co druidzi nazywali „Wieczornym fellatio”.

 

HISTORIA BOLEBORA

– To wy jesteście Maciej? – Do drzemiącego na promie starca podszedł nieznajomy.

– Jam jest – odpowiedział zapytany i uchylił rondo kapelusza.

Początkowo wydało mu się, że widzi ducha. Bladą jak śnieg twarz nieznajomego częściowo skrywał czarny kaptur. Spod cienia, który zasłaniał twarz, starzec dojrzał przenikliwe spojrzenie czarnych oczu. Początkowo się przeląkł, ale w tej twarzy było coś znajomego. Coś, czego nie widział od wielu lat. Maciej nie wiedział dlaczego, ale ów tajemniczy człowiek wydał mu się bliski.

– Wstańcie. Mamy do pogadania.

Maciej usłuchał polecenia. Zwlókł się z promu i stanął na brzegu. Gładka, pociągła twarz nieznajomego sugerowała, że jest jeszcze młody, a jednak w jego ruchach było widać ogromne zmęczenie. Mężczyźni usiedli na kamieniach i nieznajomy zdjął kaptur. Maciej odsunął się z obrzydzeniem. Cała górna część twarzy nieznajomego była jedną wielką blizną. Łatwo dało się wywnioskować, że wiele przecierpiał. Pokryte zabliźnionymi oparzeniami czoło i głowa były pocięte niezliczonymi bruzdami po uderzeniach miecza. Oczy, wokół których skóra naciągnęła się nienaturalnie mocno, aby zasklepić rany, przybrały kształt małych węgielków. Wszystko to wraz z niemal całkowicie spalonymi uszami wyglądało tak, jakby nieznajomy nosił jakąś upiorną maskę.

– Nie poznajecie mnie – bardziej stwierdził niż zapytał nieznajomy.

Maciej, który niejedno w życiu przeżył i niejedno też widział, zaniemówił. Pokiwał tylko przecząco głową, myśląc o cierpieniu, jakie musiał znieść ten człowiek.

– Jestem Bolebor – przedstawił się nieznajomy.

Maciej zaczął myśleć. Jego pamięć była rozległa, a on stary. Z początku wydało mu się, że nie zna nikogo o tym imieniu, ale później… później wróciły wspomnienia, które przez lata chciał wyrzucić ze swojej głowy.

– Znałem tylko jednego Bolebora – powiedział w końcu wolno, przyglądając się niezdeformowanemu fragmentowi twarzy obcego. – Ale to było wiele lat temu.

– To mnie znaliście – odparł przybysz. – Wiele lat temu, gdy mieszkaliście jeszcze w osadzie Pszeczyna z żoną i dwiema pięknymi córami.

Maciej złapał się za głowę. Gwałtownie wróciły do niego obrazy z przeszłości, którą tak bardzo chciał zapomnieć. Wrócił do niego zapach krwi i palonego mięsa. Krzyki i lamenty kobiet. I syk mieczy, a wraz z nim rzężenie tych, którym poderżnięto gardła. W jednej sekundzie to wszystko do niego wróciło.

– O bogowie! Bolebor! – wpadł w ramiona przybysza i gorzko zapłakał.

Zapłakał nad jego i swoim losem. Zapłakał nad tymi wszystkimi, których utracił. Z oszpeconego oka Bolebora pociekła tylko jedna łza. Więcej już ich nie miał. Maciej usiadł z powrotem na kamieniu i spojrzał w ohydne lico przybysza. Teraz go poznał. To był ten sam chłopak, który bawił się z jego młodszą córką. „Wtedy świat był inny” – pomyślał. Wszystko wydawało się takie oczywiste i poukładane. Wiódł piękne życie i widział w tym chłopaku kandydata na męża dla swojej Lesi.

– Poznajecie mnie? Długo wędrowałem, Macieju.

– Drogie dziecko – starzec znów zapłakał – wycierpiałeś się niemało. Chodź ze mną. Strawy nagotuję, głodnyś pewnie.

Bolebor wstał z trudem i zarzucił kaptur na głowę. Podniósł swój kostur i poszedł za starcem. W chacie Maciej uraczył go, czym tylko mógł, choć było tego niewiele. Gdy przybysz posilił się nieco, starzec rzekł:

– Myślałem, że wszyscy nie żyją, że tylko mi się udało zbiec.

Bolebor przełknął ostatni kęs.

– Jest nas więcej – powiedział. – Z rzezi uciekło kilka rodzin i kilku takich jak ja – wskazał ręką na twarz – przeżyło. Ścigali nas, ale uciekliśmy w lasy.

– Wielu? – spytał starzec.

– Niewielu, tuzina nie będzie. Część uciekła na wschód, inni – tak jak ty – na północ wzdłuż rzeki. Sami jesteście?

– Sam zostałem.

– A twoja żona i córki?

Maciej opowiedział swoją historię. Wrócił do dnia pogromu, opisał, jak z rodziną uciekł na tratwę, gdy tylko wojska weszły do osady. Opowiedział o zwiadzie, który ostrzelał ich z brzegu i zabił Lesię. Ze szczegółami przedstawił, jak próbował wyciągnąć strzałę z oka drugiej córki i o tym jak się wykrwawiła w jego ramionach. Wspomniał Boleborowi o zbójach, którzy porwali mu żonę. Płakał przy tym i przeklinał los i bogów.

– Wiesz, kim on był? – spytał Bolebor, gdy starzec skończył.

– Kto?

– Ten, który sprowadził na nas to nieszczęście. – Na widok pytającego wzroku starca wyjaśnił: – Mówię o człowieku, który jest odpowiedzialny za rzeź.

Nigdy wcześniej Maciej nie myślał o tym w ten sposób. Wierzył, że pogrom był konsekwencją jakiegoś większego konfliktu z Germanami, o którym nie miał pojęcia. Nie winił za to nikogo, no może oprócz niemieckiego dowódcy. Przez te wszystkie lata ubolewał nad swoim nieszczęściem, ale nie zastanawiał się nad jego przyczyną.

– Czy to teraz istotne? – spytał w końcu przez łzy.

Bolebor spojrzał mu w oczy.

– Dla mnie nawet bardzo – powiedział i groźnie zmarszczył to, co kiedyś było brwiami.

– Życia nikomu to nie wróci.

– Ale moje dopełni – odparł lodowato Bolebor. – Widzicie, Macieju, gdy tak leżałem na progu chaty, a moje ciało płonęło, myślałem, że umrę. Dałem wtedy słowo bogom, że jeśli mnie ocalą, to pomszczę wszystkich, którzy zginęli. Bogowie przyjęli moje przyrzeczenie i spadł ulewny deszcz, który ugasił płomienie. Tym samym zostałem przez nich powołany do zemsty. Od tego czasu chodzę po świecie, szukając i mordując sprawców rzezi.

– O bogowie! – przeraził się Maciej, – Ty chyba nie sądzisz, że ja… że ja miałem z tym coś wspólnego?!

Bolebor zaśmiał się sucho.

– Nie obawiajcie się. Nic wam nie zrobię. Wiem dobrze, żeście do tego ręki nie przyłożyli. Nasłuchałem się spowiedzi, gdy torturowałem swoje ofiary.

Gdy to mówił, niewielki uśmiech satysfakcji zagościł na jego twarzy. Maciej zrozumiał, jak daleko temu człowiekowi do tego, którego znał przed laty.

– To kto za to odpowiada? – spytał, choć nie był do końca przekonany, czy chce znać odpowiedź.

– Na to pytanie, drogi rodaku, ciągle jeszcze szukam odpowiedzi. Powiedzcie, co pamiętacie z tamtego dnia.

Maciej sięgnął raz jeszcze do bolesnych wspomnień. Pamiętał pożary i rzeź, szczęk broni i krzyki niewiast, ale co było przed tym? Tu jego pamięć zawodziła. Pokiwał przecząco głową.

– Podpowiem wam. Tego dnia rano w osadzie mieliśmy gości.

Maciej przypomniał sobie czterech jeźdźców. Nie wiedział, jak mógł o nich zapomnieć, przecież już wtedy zaniepokoił go ich widok. Czterech jeźdźców na czarnych koniach. Cztery tajemnicze postacie, które rozmawiały z wójtem. Potem odjechali.

– Pamiętam – powiedział zdziwiony. – Pamiętam czterech konnych. To oni? Kim oni byli?

– To było poselstwo. Niemieckie poselstwo – wyjawił Bolebor. – Złożyli nam propozycję nie do odrzucenia. Odnalazłem ich, tak jak niemal każdego, kto brał udział w rzezi.

– Co żeś uczynił, synu?

– Polowałem na nich. Wyłapałem i zabiłem jednego po drugim. – Bolebor zaczął swoją historię: – Gdy wyleczyłem rany, udałem się na zachód, za rzekę. Tam szybko odnalazłem jednego takiego, co opowiadał o najeździe, ale wykrwawił mi się, nim cokolwiek powiedział. Nie miałem wtedy jeszcze wprawy… – Oblicze Bolebora spochmurniało, jakby ubolewał nad swoim brakiem umiejętności. – Później długo szukałem. Oddział, który nas napadł, został przeniesiony dalej na zachód, więc musiałem podążyć ich tropem. Znalazłem ich w grodzie, którego nazwy już nie pamiętam. Okazało się, że była to jakaś doborowa konnica. Jednego po drugim wymordowałem tak, jak tylko umiałem. A to zatłukłem kijem, gdy udał się na stronę, a to zastrzeliłem z łuku, gdy stał na warcie. Nim się zorientowali, że ich ubywa, wykończyłem z dziesięciu, ale dowódcy nie dopadłem. Musiałem uciekać. Przezimowałem w lesie, walcząc co noc z wilkami. Jadłeś kiedyś psinę? – spytał beztrosko.

Maciej zaprzeczył.

– Ohydne mięso, smakuje tak, jakby było zepsute. W końcu afera przycichła, a ja wróciłem do grodu. Pewnej nocy, gdy cały oddział równo popił, zakradłem się do szynku i zabiłem karczmarza. Musiałem. To był wybór między moim życiem a jego. Inaczej zaalarmowałby tamtych. Nieroztropnie zrobili, bo część z nich poszła spać na strych. Ci, co nie poszli, przeżyli.

– Co zrobiłeś?

– Podparłem klapę na strych ławą i puściłem całą karczmę z dymem. Upiekli się jak moi rodzice. – Wyraźny uśmiech rozjaśnił paskudną twarz Bolebora. – Wyobraź sobie, że uznali to za nieszczęśliwy wypadek! Był to mój największy sukces. Po zdziesiątkowaniu oddziału musieli uzupełnić braki. Zaciągnąłem się więc do nich i już dwa dni później dostałem w swoje ręce dowódcę. Wyobraź sobie moje rozczarowanie, gdy okazało się, że ten nic nie wie o rzezi w Pszeczynie! Był nowy na tym stanowisku, no i cóż, miał pecha. Gdy go podpiekałem, dowiedziałem się, że człowiek, którego szukałem, został oddelegowany na północ. Nawet chciałem się za nim udać, ale piekielnie trudno było zdezerterować. Wyszło mi to na dobre, bo nauczyłem się kilku przydatnych rzeczy.

Maciej siedział i cierpiał, słuchając opowieści Bolebora. Już początek przyprawił go o ciarki, a wyglądało na to, że historia dopiero się rozpoczyna.

– W pierwszej większej bitwie dałem nogę. Nie było to trudne. Widzisz, dobrą stroną mojego wyglądu jest to, że łatwo jest nabrać ludzi, że nie żyję. Po prostu niewielu żywych wygląda jak ja. – Bolebor zaśmiał się gardłowo, odchrząknął, potarł się po nosie i wrócił do opowieści. – Udałem się na północ, do grodu, który mi wskazano. Ale i tam nie znalazłem dowódcy, widać znów opuściło mnie szczęście. Znałem już jednak jego imię, więc wypytywałem. Kierowano mnie dalej i dalej na północ. Jeździłem za nim dwa lata. W końcu, wyobraź sobie, znalazłem go w burdelu. Dziwki przerażone moim wyglądem pouciekały, a ja miałem mnóstwo czasu, żeby sobie z nim pokonwersować. To od niego dowiedziałem się o poselstwie i o rozkazie, który otrzymał. Początkowo postanowiłem dopaść tego, który ten rozkaz wydał, a był to, wyobraź sobie, jakiś lokalny władyka ziemi leżącej dosłownie o miedzę od Pszeczyny. Wnerwiłem się nieco na tę wiadomość i wyżyłem na tym, bogom ducha winnym, dowódcy. Darł się, aż zleciały się straże i musiałem uciekać. Swoją drogą, okazało się później, że ten władyka też wykonywał polecenia swojego władcy. I tak, drogi Macieju, rozmywa się odpowiedzialność w kolejnych pierścieniach władzy. Ten władyka, który był zresztą jakimś baronem, tuż przed swoim zgonem wyjawił mi, że nie mógł postąpić inaczej, bo sam straciłby głowę. Co zresztą i tak się stało, z tą tylko różnicą, że stracił ją nieco później. Wyjawił mi on pewien sekret. Powiedział, że decyzję o wysłaniu konnych uzależniał od wyniku rokowań poselskich. Naturalnym więc było, że moim kolejnym celem stali się owi posłowie.

– Dość! – zawołał coraz bledszy Maciej. – Dosyć! Błagam cię, nie opowiadaj, nie chcę tego słuchać!

Bolebor spojrzał zdziwiony na starca.

– Ależ rodaku, najlepsze dopiero przed nami. To historia mojego życia, pozwól mi więc dokończyć.

Maciej padł na ławę zrezygnowany, a Bolebor kontynuował:

– Dalej było jeszcze gorzej. Posłowie, których imion baron nie pamiętał, rozjechali się po świecie. Dwóch z nich udało mi się jednak namierzyć. To właśnie oni opowiedzieli mi o niezwykłym przebiegu negocjacji w naszej osadzie. Cała sprawa nie rozchodziła się bowiem o nas i nasze ziemie, ale o naszego sąsiada. Dla Niemców mieliśmy się stać jedynie bazą wypadową na bogatsze ziemie wschodnie. W ich planach było dotrzeć, osada po osadzie, aż do szlaku bursztynowego, a my byliśmy dla nich pierwszym przystankiem. Chodziło o cały tak zwany pas południowy. Według ich planu gród po grodzie i osada za osadą miały dobrowolnie oddawać się w ich lenno. Plan jednak nie wypalił, bo już na pierwszym przystanku nasz wójt zadecydował, że ziemi nie podda. Słyszysz mnie? Wójt, nie tam żaden grododzierżca czy wódz z drużyną. Prosty wójt postawił się niemieckiej armii. Wyobrażasz to sobie?!

Maciej pokręcił głową.

– No właśnie. Ja też nie mogłem. A wiesz, co było w tym wszystkim najlepsze? Że sam w tym najeździe nie zginął!

Tym razem starzec aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

– Wójt nasz, drogi rodaku, uciekł na zachód – ciągnął Bolebor. – Gdy nasza osada płonęła, on sam żarł słoninę i popijał piwem razem z posłami na włościach niemieckiego barona. Gdy wróciłem tam po rozprawieniu się z posłami, zgadnij, kogo zobaczyłem na tronie. Naszego wójta! Nie wiem, jak to zrobił, ale wskoczył na miejsce barona, którego zresztą sam zabiłem. Czort jaki czy co, pomyślałem. Zmienił się, nie powiem. Zapuścił wąsy i brodę, roztył się też znacznie, ale gdy mu odcinałem kolejne palce, to krzyczał po naszemu. I od niego właśnie usłyszałem finał tej historii.

– Czyli ta historia ma jakiś finał. – Starzec uniósł się na łokciach zaciekawiony.

– Oczywiście, że ma. – Przez upiorną twarz Bolebora przemknął skurcz, co sprawiło, że jego oblicze wydało się jeszcze bardziej demoniczne. – Gdy tak skrawałem wójta kawałek po kawałku, darł się wniebogłosy, że miał w planach zgodzić się na propozycję wojsk niemieckich. Uznałem, że mówił prawdę. W końcu mało komu zdarza się kłamać, gdy widzi swoje dłonie leżące opodal na stole! – Usta Bolebora znów wykrzywiły się w piekielnym uśmiechu. – Podobno zmienił jednak zdanie za namową swojego nowego doradcy.

– Kogo?

– Niejakiego Marcina.

To imię wydało się starcowi znajome. Niedaleko w grodzie Lecha mieszkał pewien Marcin, który był doradcą wodza wodzów. Imię rzadko spotykane, można było nawet rzec, że wyjątkowe.

– Kim był ten Marcin? – spytał, by rozwiać wszelkie wątpliwości.

– Tego, niestety, nie udało mi się ustalić, ale zapewniam, że to będzie ostatni punkt mojej małej zemsty. No chyba, że coś nowego od niego usłyszę.

– Małej zemsty?! – Starzec przeklął szpetnie. – Utłukłeś przecież kompanię jazdy i kilku poważnych oficjeli! A kto wie, iluż jeszcze niewinnych, jak na przykład ten karczmarz.

Oblicze Bolebora spochmurniało.

– Myślałem, że ucieszy cię ta historia – powiedział niewinnym głosem.

Maciej przez chwilę ujrzał w nim chłopaka z Pszeczyny, którego kiedyś znał. Szybko jednak pozbył się tej iluzji. To nie był młodzieniec, którego chciał kiedyś za zięcia, to w ogóle nie był już człowiek. Maciej miał już swoje lata i inaczej patrzył na świat, ale nie sądził, by był w stanie posunąć się do tylu okropnych czynów w imię zemsty. Nie sądził też, że mógłby wytrzymać tyle bólu co ten chłopak. Pomyślał, że to może właśnie cierpienie zabiło w tym dzieciaku resztki człowieczeństwa. Nie zmieniało to faktu, że Bolebor zasiał w nim ziarno wątpliwości. A co, jeśli naprawdę Marcin, o którym przecież wiedział, że przybył z południa, był odpowiedzialny za śmierć jego rodziny? I jak miał się tego dowiedzieć? Zapytać go? Chwilowo postanowił nie informować Bolebora o swoich podejrzeniach.

– Więc co robisz w tych stronach? – spytał, pełen lęku o to, że zna odpowiedź.

– Podążam za tropem, oczywiście – odparł demon. – Doszły mnie słuchy, że w pobliskim grodzie mieszka niejaki Marcin Igła. Ostatni trop wskazywał, że udał się on na północ. Znacie tego człowieka?

– Marcin, Marcin… – Starzec udawał, że się zastanawia. – Możliwe, że jest tu jakiś Marcin, ale z tego co mi wiadomo, on pochodzi stąd.

– Nic nie szkodzi. Jutro sam z nim porozmawiam.

W nocy, gdy Bolebor zasnął, Maciej wymknął się z chaty i pobiegł do grodu. Nie udał się jednak do chaty Marcina i Maryny, ale do świątyni. Miał ważną sprawę do bogów i nie chciał zadowalać się przydrożnymi kapliczkami. Gdy dotarł na miejsce, sypnął garść ziół na kadzielnicę i przemówił uroczyście:

– O wielki Perunie, władco nieba i ziemi, użycz mi swej mądrości, bo oto błądzę jak ślepiec. Poradź, co czynić w tej arcytrudnej sprawie. – Sypnął znów ziół. – Użycz mi wiedzy, bym postąpił roztropnie. – Ponownie sypnął. – Powiedz, jak postąpić, by prawom twym nie uchybić. – Kolejna garść ziół wylądowała w kadzielnicy.

Od dymu starcowi zakręciło się w głowie. Upadł na polepę i uderzył głową w twardą ziemię. Zemdlał. W środku nocy obudził go śpiew ptaków. Klęknął znowu i dosypał ziół do gasnącego już żaru.

– Perunie mądry, pomóż mi i odezwij się. Wzywam cię!

Z daleka doleciało go echo. Bardzo dziwne echo, bo zamiast cichnąć, stawało się coraz głośniejsze. Zamiast słabnąć, rosło. Jak głos nieskończoną ilość razy odbity od skał. W głowie Macieja zrodził się od tego huk. Huk tak olbrzymi, że starzec zatkał uszy i padł na twarz, kuląc się jak dziecko. Nagle hałas umilkł i dało się usłyszeć czyjś wyraźny głos.

– Słyszę cię, Macieju.

Starzec znieruchomiał. Kto to był? Kto mówił, skoro w świątyni był tylko on? Spojrzał na posąg. Chociaż widział tę drewnianą rzeźbę setki razy, tym razem wydawała się jakaś inna. Pozornie nieruchoma nadal patrzyła na Macieja wyciosanymi z drewna oczami, a ten poczuł się, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.

– Znam twój problem i udzielę ci rady, chociaż sprawami sprawiedliwości zajmuje się Łado – dodał głos jakby mimochodem. – Wiodłeś prawy żywot i choć trochę się od ciebie nasłuchaliśmy, to jednak dobry z ciebie człowiek. Pomożemy ci, jeśli przyrzekniesz posłuchać naszej rady.

– Przyrzekam, panie.

– Bolebor to człowiek okrutny, a Marcin cwany. I jeden, i drugi krzywd niemało sprawili. Obaj zaleźli nam tęgo za skórę i obu należy się nauczka. Wiedz jednak, że Bolebor jest dużo gorszy. Na szali dobra i zła jego imię cięższe. Nie godzi się wszak w imię zimnej zemsty karać niewinnych. A teraz słuchaj, co masz uczynić.

– Słucham, słucham.

– Pójdziesz jutro do Marcina i sprawisz, by wyznał swoje winy. Powiesz też, że wybaczasz mu. Opowiesz o czynach, o których nie wie, a które sprowokował swoimi nieroztropnymi radami. Wszak słowa łatwo przychodzą, gdy głowa młoda i dopiero czas nas uczy brać za nie odpowiedzialność. Tak uczynisz, bo taka jest nasza wola. Wstań!

W tej chwili Maciej się obudził. Przez szpary między deskami zobaczył, że na zewnątrz już dniało. Po hałasie dobiegającym z ulicy wywnioskował, że dzień jest w pełni. Poderwał się na równe nogi i pobiegł szukać Marcina. Znalazł go na podgrodziu.

– Musimy porozmawiać – powiedział szybko, nerwowo rozglądając się na boki, czy nie dojrzy nadchodzącego Bolebora.

– Witajcie, Macieju, czy coś się stało? – zapytał pogodnym tonem Marcin.

– Stanie się, jeśli mnie nie wysłuchasz.

Odeszli na ubocze. Między palisadą a pierwszymi chatami rzemieślników znajdował się porośnięty krzakami kawałek skarpy. Tam usiedli.

– Wiem, kim jesteś – zaczął starzec, gdy upewnił się, że nikt ich nie dojrzy. – I nie wypieraj się, bo na to już za późno.

Marcin wlepił w niego oczy, wyraźnie już zaniepokojony.

– Wiem, co żeście zrobili przed laty.

Te słowa zmroziły Marcina. Duchy przeszłości wracały. Jego sumienie, tak czyste od lat, znów dało o sobie znać. Nie odezwał się jednak, czekał na to, co powie starzec, ale zimna kropla potu spłynęła mu po karku.

– Teraz jest czas, abyście się przyznali – ciągnął Maciej.

– Ale do czego? – Marcin próbował udawać, że nie rozumie.

– Wiesz dobrze, do czego! – Starzec podniósł głos, ale zaraz ściszył i znów rozejrzał się, czy nikt ich nie widzi. – Skąd jesteście?

– Z południa, tak jak i wy. Przecież gadaliśmy już o tym.

– A dokładnie?

Maciej nie znał Marcina, gdy obaj mieszkali w Pszeczynie. Starzec był wówczas prostym rybakiem. Od czasu do czasu przewoził też ludzi na drugi brzeg. Chatę miał na uboczu, niemalże w lesie. To dzięki temu był w stanie sprawnie załadować dobytek i rodzinę na tratwę i odpłynąć, nim najazd na dobre się zaczął. Z osady znał tylko kilka osób, i to przeważnie kupców, którzy przychodzili do niego po świeże ryby. Nic więc dziwnego, że Marcina nie zapamiętał lub może nawet nigdy go nie poznał. Zresztą teraz, gdy znał go już kilka lat, ten człowiek też wydawał mu się mało ciekawy. Ot, twarz jak twarz, włosy niby ciemne, niby jasne, wzrost przeciętny, nic szczególnego. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby mieć na sumieniu pogrom osady i śmierć jego rodziny.

– A dokładnie skąd pochodzisz, Marcinie? – powtórzył pytanie, gdyż nie doczekał się odpowiedzi.

– Słuchaj, Macieju – Marcin próbował się wykręcić – powiedzcie mi, o co wam idzie, a jakoś postaram się wam jakoś pomóc. W końcu znamy się od tylu lat!

– Ty mi! – Starzec prychnął ze złością. – Ty chcesz mi pomóc?! Dobre sobie! Już ja twojej pomocy nie potrzebuję! Ale powiem ci coś: ja też pochodzę z Pszeczyny.

Marcina zamurowało. Potwierdziły się jego najgorsze obawy. Dopadła go przeszłość, i to na dodatek ze strony człowieka, którego nigdy by o to nie posądził. Spodziewał się, że któregoś dnia do grodu zawita ktoś, kto będzie o niego wypytywał i któremu będzie źle z oczu patrzyło. Teraz więc, gdy starzec wiercił go wzrokiem, myślał tylko o jednym. O dniu, w którym popełnił największy błąd swego życia.

Nie było go w Pszeczynie, gdy nastąpił atak. Wyjechał na polecenie wójta. Gdy się dowiedział, że wszyscy tam zginęli i że nie ma po co wracać, nie wrócił. Pojechał dalej na północ zacząć nowe życie. Wiedział, że to za jego namową wójt nie zgodził się na przyjęcie wojsk. Do dzisiaj w głowie brzmiało mu jedno zdanie, które zniszczyło mu życie: „Nie powinniśmy przystawać na ich propozycję, wójcie”. Tylko tyle. Pamiętał, że argumentował to patriotyzmem, niezależnością i innymi górnolotnymi pierdołami. Wtedy wydawało mu się to słuszne, ale był młody i głupi. Zapewniał się później wielokrotnie, że inaczej by postąpił, gdyby znał konsekwencje. Nauczony tym strasznym wydarzeniem umiał już przewidywać konsekwencje swoich słów. A przynajmniej tak mu się wydawało. Spojrzał w przekrwione i wściekłe oczy starca.

– Czego ode mnie chcecie? – powiedział zrezygnowany.

– Żebyście się przede mną tutaj przyznali!

– Do czego? Do tego, że to przeze mnie zginęli ludzie? Na moim miejscu każdy by tak postąpił. – Marcin próbował się jeszcze usprawiedliwiać, nie wiedział już jednak, czy przed Maciejem, czy może bardziej przed samym sobą.

– Możliwe – odpowiedział wolno starzec. – Ale to wy byliście na tym miejscu i to wy skazaliście osadę na zniszczenie – mówiąc to, dźgał Marcina palcem w pierś.

Ten spuścił głowę zrezygnowany.

– Macie rację – powiedział cicho po chwili zadumy. – To ja. Ja ich wszystkich zabiłem. Nie wiedziałem, że to czynię, ale zabiłem. Chciałem się przysłużyć osadzie, a skazałem wszystkich na zgubę. Pamiętam ich. Po dziś dzień pamiętam twarz każdego. Śnią mi się co noc, choć upłynęło już tyle lat. Rozmawiam z nimi czasem i proszę o wybaczenie. Pamiętam wszystko. Duszny, pochmurny dzień. Powietrze stało w miejscu, żaden liść nie zagrał na wietrze. Byłem wtedy tak pewny siebie! – zawołał zrozpaczony. – Marzyłem, że sam kiedyś zostanę wójtem. Wierzyłem w swoją nieomylność i prawość. Wierzyłem, że będę kiedyś rządził mądrze i sprawiedliwie. Gdy przybyło poselstwo, stanąłem z nimi do walki. Czułem się jak woj: szlachetny, broniący swojej damy, którą była dla mnie rodzinna ziemia. Gdy przedstawiali swoje warunki, spamiętywałem każde ich słowo. Od początku zastanawiałem się, jak się ich pozbyć. Wójt jeno siedział i cmokał. Nie wyglądał na przejętego. Sprawiał wrażenie, że bez różnicy mu było, po jakiemu będzie listy pisał. Siedział przy stole jak wąsaty gruby kot, który tylko marzy, by nachłeptać się śmietanki – powiedział Marcin z ironią. – Był dla mnie odrażający w swojej ignorancji, a przecież, jak głosi dawna ballada: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Postawiłem sobie za punkt honoru, by nie dopuścić do wejścia wojsk, ale milczałem. Do samego końca profesjonalnie wypełniłem swoje obowiązki. Dopiero gdy odprawiliśmy posłów, by się naradzić, wójt zapytał mnie o zdanie. Wtedy ruszyłem do ataku. Zdanie po zdaniu budziłem w wójcie patriotyczne uczucia. Nakreślałem wąskie i szerokie spektrum możliwości. Odwoływałem się do jego sumienia i zaklinałem na bogów, by się nie zgadzał. Wtedy wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem. Powiem więcej, uważałem to za swój obowiązek. Gdybym tylko wiedział…

Marcin zaszlochał. Starcowi zrobiło się go żal. Zastanawiał się, czy sam postąpiłby inaczej, w końcu też czuł się patriotą. Myśli galopowały mu przez głowę. Pobudki Marcina wydawały mu się szlachetne, ale nie zmieniało to faktu, że przez jego słowa śmierć poniosło wiele osób. „Tyle bólu…” – pomyślał Maciej. „Tyle cierpienia z powodu wyższej idei”. W jednej chwili wszystko wydało się starcowi bez sensu. Granice, języki, narody i ideologie. „Po co to wszystko? Po co tyle hałasu o głupią ziemię? Czyż wszyscy ludzie nie powinni być braćmi? Czyż wszyscy nie powinni żyć w harmonii? Dlaczego oddzielamy się palisadami i ostrokołami? Dlaczego po jednej stronie tej samej rzeki żyją dobrzy ludzie, a po drugiej źli? Czyż wszyscy nie jesteśmy równi pod niebem?” – powtarzał w duchu pełen goryczy.

– Wybaczam ci – powiedział cicho.

Marcin podniósł wzrok, słysząc te słowa.

– Wybaczam ci, na bogów – powtórzył Maciej głośniej. – Nie wiem, czy sam bym postąpił inaczej. Nie twierdzę, żeś zrobił dobrze ani nawet mądrze, ale postąpiłeś zgodnie ze swoim sumieniem. Oby bogowie wybaczyli ci twoje czyny, jak i ja wybaczyłem.

Starzec nie wiedział, czy to, co zobaczył na twarzy Marcina, było zdumieniem czy radością. Może było w tym trochę jednego i drugiego.

– Dziękuję, rodaku – powiedział Marcin i ucałował jego dłoń.

– Nie trzeba. – Maciej szybko cofnął rękę. – Wiedz, że gdyby nie bogowie, nigdy bym ci tego nie wybaczył. Im dziękuj. Ale chcę, żeby twoje koszmary nigdy cię nie opuściły, tak jak moje ścigają mnie do dzisiaj. Widzisz, ja tak naprawdę nigdy tego nie zapomniałem. Chciałem, ale nie mogłem. Próbowałem, ale mi się nie udało. Tamten dzień zaczął się dla mnie całkiem zwyczajnie. O świcie poszedłem nałowić ryb. Długo siedziałem, bo przez tę cholerną pogodę pochowały się pod kamieniami. W końcu udało mi się coś złowić. Później przyszło dwóch kupców i zabrali towar. Kręcili nosami, że mało, w końcu poszli. Wtedy na brodzie zobaczyłem jeźdźców. Czterech jak cztery strony świata. Dawno już nikt nie jechał tamtędy większą grupą, więc zwróciłem na nich uwagę. Kupcy jeżdżą przecież zwykle samopas.

Marcin pokiwał głową i wytarł nos w rękaw.

– Później dzień mijał jak każdy inny – kontynuował Maciej. – Zjadłem, pospałem, gdy nagle doleciał mnie pisk jakiegoś dziecka. Zrazu myślałem, że to zabawy lub hece, ale później doleciał mych uszu drugi i trzeci. Wnet rozpętało się piekło. Z każdej strony wyjeżdżali konni. Z lasu, od pól, pełno ich było. Okrążali osadę. Mojej chaty skrytej w drzewach nie dojrzeli, ale ja widziałem wszystko. W niebo wzbiły się płomienie, ciemnymi słupami dymu sięgały niskich chmur. Trzask płonących bali zrodził huk potężniejszy niż tętent kopyt. Ludzie biegali w chaosie i ścisku. Matki łapały dzieci i umierały razem z nimi pod ciosami mieczy i toporów. Baby lamentowały na kolanach, wzywając bogów, ale oni nam nie pomogli. Mężczyzn zakłuwano szpicami dzid, gdy tylko któregoś zobaczono. Nielicznych, którzy próbowali bronić osady, taranowano końmi. Okrążenie się zaciskało. Konni galopowali wokół osady, co i rusz wpuszczając klin, by usiec jakąś większą grupę ludzi. Rzucali w nich pochodniami i dzidami. Dzieci krzyczały bezradne. W chwil kilka większość chałup stanęła w ogniu. Widziałem to wszystko wyraźnie, Marcinie – powiedział starzec martwym głosem. – Ze swoich krzaków miałem widok na tę pożogę. Naprędce spakowaliśmy kilka tobołów. Wepchnąłem żonę i córki na tratwę, a sam cofnąłem się po resztę. Przykazałem im odpływać, gdy tylko zobaczą jakiegoś woja, i pobiegłem do chaty. Wtedy ujrzałem koszmar, który śni mi się po dziś dzień. Konni spędzili ludzi na plac i zeskoczyli z wierzchowców. Powpychano ich do domostw, niepokornym poderżnięto gardło. Tak po prostu. Szast i człowiek osuwał się na ziemię. Szast i znowu. Chwila później u ich stóp leżała góra charczących i dygoczących ciał. Inni szli pokornie. Kobiety trzymały dzieciaki, zasłaniając im oczy, by nie musiały na to patrzeć. Słuchaj mnie, Marcinie! – starzec wydarł się przez łzy, nie przejmując się już, czy ktoś ich usłyszy. Musiał mu to powiedzieć. Marcin musiał wiedzieć, do czego doprowadził swoją gadaniną. – To najbardziej złamało mi serce. Właśnie te matki. Dobrze wiedziały, gdzie ich prowadzą. Wiedziały, że za chwilę ich nie będzie, a jednak zasłaniały dzieciom oczy. Chciały dać im tę resztkę ochrony, którą jeszcze mogły im ofiarować. Wprowadzili ich do kilku chat, bo w jednej się nie pomieścili. Wepchnięto ich na siłę, dźgając drzewcami. Kto panikował, szast i gardło podcięte. Podpalono strzechy. Sucha słoma zajęła się błyskawicznie. Nieliczni próbowali wyważać okiennice, tych zadźgano włóczniami. Wisieli tak w oknach przewieszeni wpół, a z ich głów sączyła się krew. Sam to wszystko widziałem. Chcesz wiedzieć, co wtedy czułem?

Marcin patrzył w zmienioną twarz starca, na której drgały mięśnie. Wyglądało to tak, jakby tańczyły na niej ogniki pożaru.

– Czułem się szczęśliwy – wyznał Maciej. – Czułem, że żyję, że mnie się udało. Nie miałem wyrzutów sumienia, bo i po czym? Nikt w osadzie się nie bronił. Nie miałem gdzie pobiec z toporem i stanąć ramię w ramię w obronie moich braci i sióstr. Nie mieli najmniejszej szansy. O, jakże okrutny jest los! Za tę chwilę szczęścia zapłaciłem srogą cenę. Wskoczyłem na tratwę i odbiliśmy od brzegu. Nim dopłynęliśmy za zakręt, doleciał nas najgorszy smród na świecie: słodkawy i gęsty swąd palonego mięsa. Nie oglądałem się za siebie, bo i po co. To jednak nie był koniec. Myśleliśmy, że nam się udało, że wyszliśmy z tego cało. Ale czemu nas bogowie mieli oszczędzić? Czemu mieliśmy być lepsi od innych!? – zawołał z goryczą starzec. – Na zakolu dojrzał nas patrol, widać czekali na takich jak my. Ustawili się w rzędzie i poleciał na nas grad strzał. Moją najmłodszą córkę przybiły do pokładu dwie strzały. Przeszyły jej szyję i plecy. Padła na miejscu. Starszej strzała wykłuła oko. Wyła wtulona w ramiona matki i powoli uchodziło z niej życie, gdy ja zgarbiony pchałem tratwę. Żadna, ale to żadna strzała nie dosięgła mnie. Trzy wbiły się w tykę nie grubszą od mojej ręki, ale mnie żadna nie dosięgła. Żonę moją schowaną za tobołami drasnęły w udo i skroń, a mnie nie. Chyba tylko po to, bym mógł rozpaczać do końca swoich dni!

Starzec spojrzał na Marcina, którego twarz była blada niczym mleko. Słuchał, ale przecież nie cierpiał tak jak on. Nie mógł cierpieć. W końcu jego tam nie było. Mógł ubolewać nad losem bliskich, ale nie widział, jak to się stało. Nie widział premedytacji i zaangażowania Niemców, ich precyzji i taktyki w zarzynaniu niewinnych. W jednej chwili starzec pożałował, że mu wybaczył. Chciał pobiec do Bolebora i wskazać mu Marcina palcem. Ale czy mógł tak zrobić, czy mógł go winić? Kto był odpowiedzialny za tę masakrę: dowódca niemiecki, wójt, baron, a może jego pan, który siedział nad wielkimi mapami i planował podboje. Kto był winien? Może żołnierz, który wypuścił pierwszą strzałę w kierunku tratwy, a może sam Maciej, bo nie wsadził rodziny wcześniej na tratwę? Może gdyby płynęli szybciej lub wypłynęli chwilę wcześniej, nie natknęliby się na patrol? Kto wie, czy prosta zemsta Bolebora nie była najlepszym rozwiązaniem? Zabić wszystkich – od prostego woja po barona. Było to jakieś rozwiązanie, a na pewno nadawało życiu cel. Gdy Maciej rozpaczał w duchu, Bolebor mordował. Gdy on zalewał się łzami nad utratą rodziny, Bolebor swoją mścił. Była w tym pewna sprawiedliwość. Teraz, gdy patrzył w oblicze Marcina, przestraszone, ale wszak nie skute bólem jak jego, wahał się. Marcin był ostatni na liście odpowiedzialnych za rzeź. A gdyby to skończyć? Gdyby jeszcze jego Bolebor znalazł i zgładził? Maciej znał wszak całą historię: łańcuch powiązań i zależności kończył się na Marcinie. To on był ostatnim żyjącym, który sprawił mu ból. To wszak jego, nie kogo innego poszukiwał Bolebor. Był bliski, żeby to skończyć.

W tej chwili w starca wstąpiła dziwna siła. Poczuł, że zrozumiał wszystko. Mądrość Peruna wypełniła mu głowę i zobaczył rzeczy odmienione. Tak jak tej nocy ujrzał po raz pierwszy posąg boga, chociaż widział go po raz setny, tak i teraz spojrzał na Marcina odmienionymi oczami. Jego myśli przestały się kotłować i ułożyły się w boskim porządku. W tej jednej chwili cały świat się odmienił. I skarpa, na której siedział, i krzak, który swoimi gałęziami łaskotał go w policzek – wszystko było inne, choć pozostało przecież takie samo.

Wielki ból minął, a Marcin znów wydał mu się normalnym człowiekiem. Nie był już winowajcą rzezi, był taki… zwyczajny. Był tym samym zwykłym Marcinem, którego luba przynosiła czasem starcowi jaja i kaszę. Był człowiekiem z krwi i kości, który popełnił kiedyś błąd. Co z tego, że tak tragiczny? Wszak to nie on zabił mu córki. Córki zginęły od strzał wypuszczonych przez żołnierzy, ci zaś wykonywali rozkazy. To, że posłuchali rozkazu strzelania do kobiety i dzieci, to jednak już była ich wina. Wszak każdy odpowiada za swoje czyny i słowa. Marcin odpowiedział ucieczką i utratą bliskich za słowa, których konsekwencji nie mógł przewidzieć. To była jego pokuta i zmora zarazem do końca jego dni. Żołnierz, który wypuścił strzałę, posłuchał rozkazu, by kary uniknąć. Okrutny rozkaz został wydany przez wodza, który chciał dobrze dla swojego ludu. Nic już nie było tylko dobre i tylko złe. Dobro i zło zmieniły się w czyny i ich konsekwencje. Tylko to istniało na świecie. Czyny i ich konsekwencje.

A co z Boleborem? Jego imię znaczyło „ten, który walczył wiele dni”. Faktycznie chłopak spędził pół życia, jeżdżąc i walcząc w imię swojej zimnej zemsty. Był człowiekiem nieszczęśliwym. Oszukiwał sam siebie, myślał, że goniąc za zemstą, umknie cierpieniu. Chciał uciec przed pustką, która pozostała po stracie bliskich, zamiast próbować ją zaakceptować. Nauczyć się z nią żyć i stopniowo, ale konsekwentnie wypełniać ją miłością. Nie wiedział, że wypełnia swoją srogą misję, sam narażając się na zemstę. A może właśnie na to liczył. Może po prostu chciał umrzeć. Może pustka w nim była tak ogromna, że był już martwy.

Maciej zrozumiał wszystko. Zrozumiał, że Bolebor ma szansę porzucić swoją zemstę. Nie było istotne, czy znajdzie Marcina, czy nie. Nie było nawet ważne, jak to sobie wytłumaczy, ani kiedy to zrobi. Liczyło się tylko to, że Bolebor też miał szansę odzyskać szczęście.

Myśli wróciły na swoje miejsce, a Maciej już spokojnym głosem dokończył historię.

– Pochowaliśmy córki na brzegu i popłynęliśmy dalej. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, nie mieliśmy pojęcia, czy spotkamy jakichś ludzi. Za dnia polowałem, a nocami paliliśmy ogniska, żeby odpędzić wilki. Płynęliśmy rzeką na północ. Krajobraz zmienił się z pagórkowatego na płaski. Wszędzie widzieliśmy tylko lasy. Moja żona po zranieniu nadal kulała. Może dlatego nie zdążyła uciec, gdy napadli na nas zbóje. Zbierała w lesie owoce, gdy usłyszała jakiś hałas. Ja łowiłem ryby. Nim do mnie dobiegła, złapał ją jakiś cień, nie widziałem zresztą dokładnie. Wyskoczyłem na brzeg i chciałem tam pobiec. Trzy dzidy przeleciały koło mnie. Stchórzyłem, inaczej też bym już nie żył. – Wszystko to starzec opowiadał spokojnym głosem, jakby mówił o łowieniu ryb. – Uciekłem z powrotem na tratwę i odpłynąłem. Przez kilka tygodni bałem się dobić do któregokolwiek brzegu. Szczęściem rzeka była coraz szersza, a nurt spokojniejszy. W końcu na prawym brzegu ujrzałem wypalankę, a za nią chaty. Odważyłem się i zszedłem na ląd. Tam się dowiedziałem, gdzie jestem i czyje to ziemie. Wypocząłem kilka dni i ruszyłem przed siebie z zapasem chleba i mięsa. Tutaj dotarłem kilka dni później. Z początku miałem zamiar popłynąć dalej, ale spodobało mi się tu. A gdy zobaczyłem, że nieopodal jest gród, poczułem się bezpiecznie. Ludzie pomogli mi zbudować chatę. Mała, bo mała, ale zawsze. Przydałem się, bo bród im podmyło, a chcieli mieć jakiś transport na drugi brzeg. A dalej to już sam wiesz.

Marcin spojrzał na niego zaniepokojony. Starzec uśmiechał się do niego ciepło.

– Dlaczego dopiero dzisiaj przyznałeś się, że mnie znasz? – spytał w końcu Igła.

– Słuchaj, Marcinie, nic nie dzieje się bez przyczyny. Nawiedził mnie pewien człowiek. – Maciej opowiedział mu wydarzenia wczorajszego dnia i historię Bolebora.

– Zdradzisz mnie? – zapytał Marcin, gdy starzec skończył.

– Ja nie, ale pomyśl, czy ktoś inny w grodzie może to zrobić.

Marcin się zamyślił. W grodzie nikt go nie znał. Poza Maciejem nie znalazł tu żadnych uciekinierów z południa. Oprócz ich dwóch była spora grupa napływowej ludności, ale nikt nie mówił z południowym akcentem. Swoją Marynę poznał już tutaj i nie opowiadał jej o swojej przeszłości, bo najzwyczajniej w świecie nigdy go o to nie zapytała. Wyglądało więc, że był bezpieczny.

– Wydaje mi się, że tylko my dwaj znamy prawdę – powiedział do starca.

– To dobrze. A teraz posłuchaj, zajmij się czymś. Gdy Bolebor cię znajdzie, bądź gotowy na najgorsze. To człek nieprzewidywalny i okrutny. W imię swojej zemsty gotów jest  torturować i zabijać. Uważaj na niego i módl się, by cię nie poznał.

– O to strachu nie ma.

– Oby twoja pewność siebie cię uratowała – powiedział chłodno Maciej. – A teraz ruszaj i pamiętaj, że dzisiaj nie gadaliśmy.

Marcin wygrzebał się z chaszczy i wszedł przez bramę do grodu.

– Ktoś o ciebie pytał – powiedziała mu przekupka handlująca jajami.

– Tak? – Igła udawał beztroskę. – A jak wyglądał?

– A bo ja tam wiem – skłamała przekupka. – Twojego wzrostu i budowy, czarny kaptur na głowie, szata bura, omotana sznurem konopnym, kostur drewniany, o taki – pokazała na grubość trzy palce – sandały wiązane do łydek. I miał takie jakieś ciemnawe oczka – dodała wolniej, mrużąc przy tym swoje.

– Dziękuję. – Marcin machnął ręką i poszedł przed siebie.

Udał się prosto do swojej chaty. Wyciągnął spod siennika sztylet i wsadził za cholewę. Przykrył go nogawką i sprawdził, czy rękojeść nie odciska się na ubraniu. Wyszedł na zewnątrz. Ujrzał go z daleka. Bolebor stał w dole uliczki i rozmawiał z rzemieślnikiem, który właśnie podnosił rękę, aby wskazać mu kierunek. Nim Bolebor odwrócił się w jego stronę, Marcin usiadł na ławce przed wejściem. Nasunął sobie słomkowy kapelusz na oczy i udał, że drzemie. Spod ronda widział, jak przybysz się zbliża. Znał siebie i wiedział, że jedynie dzięki opanowaniu może wyjść z tego cało. Po chwili Bolebor zatrzymał się przed nim.

– Wy jesteście Marcin z Pszeczyny? – zapytał spokojnie.

– Skąd? – Igła uniósł rondo i spojrzał na przybysza. Mimowolnie wzdrygnął się, bo ze swojej pozycji mógł dojrzeć górną część twarzy Bolebora skrytą pod kapturem.

– Pytałem, czy wy jesteście Marcin z Pszeczyny – powtórzył przybysz tym razem dobitniej.

– Nie – sucho i pewnie odpowiedział Marcin. – Ja jestem Marcin z Łysej Góry.

– A ja jestem piękna Lela! – zakpił Bolebor. – Pytam po raz ostatni, czy to ty jesteś Marcin z Pszeczyny. – Teraz w jego głosie dało się usłyszeć wyraźną groźbę.

– Słuchaj no, bracie, nie znam cię, i po raz ostatni ci mówię, że nie jestem tym, którego szukasz.

Zapewnienia Marcina na nic się zdały. Bolebor chwycił go za kark i silnym jak cios młota pchnięciem pochylił ku ziemi. Następne, co Marcin zobaczył, to sandały owiązane do łydek i dziwne, liczne rozbłyski przed oczami.

Ocknął się. Rozbłyski ustąpiły miejsca fioletowym ciapkom. Czuł, że śmierdzi jak stary worek, więc wywnioskował, że w nim właśnie został przetransportowany w to miejsce. No właśnie, jakie to było miejsce? Rozejrzał się wokoło. Bez problemu ustalił swoje położenie. Wisiał przywiązany za ręce na belce w jakiejś stodole, a w usta wepchnięty miał wiecheć słomy. Spróbował ruszyć nogami. Były związane. Przed nim stał Bolebor, bez kaptura. Nie był to przyjemny widok, więc Marcin mimowolnie się skrzywił.

– A więc już widzisz – stwierdził oprawca. – Dobrze. A teraz wyjmę ci knebel z ust. Jeśli jednak zaczniesz krzyczeć, to dostaniesz tym. – Bolebor uniósł lagę na wysokość twarzy Marcina. – Zrozumiałeś?

Marcin pokiwał głową.

– No, to teraz sobie troszkę pokonwersujemy – powiedział Bolebor i wyciągnął słomę z ust swojego więźnia.

– Błagam, panie dobry, nie wiem, o co wam idzie – zaczął Igła spanikowanym głosem. Wiedział, że dla lepszego efektu powinien krzyczeć, ale nie chciał się narażać na cios lagą.

– Hola, hola! Nie tak szybko! – Bolebor przystawił mu kij pod brodę. – Zapytam jeszcze raz – powiedział wolno. – Czy to ty jesteś Marcin z Pszeczyny?

– Proszę, panie, nie wiem nawet, gdzie jest ta Pszeczyna. Ja stąd jestem, imigrant, ale stąd. – Marcin był przekonujący, jak tylko potrafił.

– Tak? A ludzie mówili, żeś przybył z południa. – Oprawca mu jednak nie dowierzał.

– Tak, panie, to prawda – Marcin pokiwał głową na tyle, na ile pozwalały mu związane ręce – ale nie z Pszeczyny, ino z Konopi. – Igła podał pierwszą lepszą nazwę, jaka przyszła mu do głowy. Była spora szansa, że taka wieś istniała naprawdę.

– A gdzie to? – spytał podchwytliwie Bolebor.

– A bo ja wiem. – Tym razem Marcin nie skłamał. – Na południe stąd. Zwykła wioska, co za różnica gdzie, skoro one wszystkie takie same. – Pozwolił sobie na nikły żart, który jednak nie rozluźnił atmosfery.

– Na wszelki wypadek spróbujemy to potwierdzić – powiedział Bolebor i wyciągnął krzemień. – Poopowiadaj mi nieco o swojej wsi – dodał łagodniej.

Marcin zaczął opowieść. Snuł niestworzone historie o swoim dzieciństwie, rodzeństwie i rodzicach, o jakimś najeździe i o tym, że musieli uciekać. Opowiadał pięknie i malowniczo, ale w jego oczach rósł strach. Bolebor oczyścił polepę i rozpalił na niej niewielkie ognisko. Zerwał z Marcina koszulę i zaczął ją ciąć na pasy. Gdy skończył, owinął jeden z nich wokół kija i podpalił.

– No, ptaszku – powiedział złowrogo. – To skąd tak naprawdę jesteś?

Marcin zaczął opowiadać jeszcze bardziej przekonująco, jak to jego siostra spółkowała z jego bratem, aż ich ojciec pognał. O tym, że kiedyś zebrał cięgi za to, że nasikał do mleka. Mówił tak niestworzone rzeczy, że każdego by to przekonało, każdego poza Boleborem. On musiał mieć pewność. Zatkał więc z powrotem usta Marcinowi, by ten nie zaczął krzyczeć, i przytknął pochodnię do jego boku. Zabolało jak cholera. O dziwo, nie w boku, a pod pachą, gdzie żar z pochodni się unosił. Zaśmierdziało palonymi włosami, a Marcin prawie zwinął się z bólu, drąc się tak głośno, na ile tylko pozwalał mu knebel. Gdy w końcu przestał, Bolebor wyciągnął słomę z jego ust.

– Błagam panie, ja nic nie wiem! Nie znam tego, którego szukacie! – tym razem już krzyczał, ile miał tchu w piersiach. Znów został zakneblowany.

– Skoro upierasz się przy swoim, spróbujemy jeszcze raz. – Twarz Bolebora przypominała demoniczną maskę.

Nie było rady, Marcin musiał zmienić taktykę. Gdy oprawca zbliżył się do niego z pochodnią, błyskawicznie podciągnął się na rękach i złapał kolanami Bolebora za głowę. Pochodnia znów otarła się o jego bok. Wybił się, odpychając od barków oprawcy. Dłonie Marcina złapały belkę, na której wisiał. Bolebora kopnął związanymi nogami tak silnie, że ten padł na plecy, waląc głową o polepę. To dało Igle trochę czasu. Pochodnia potoczyła się pod stóg słomy, który momentalnie stanął w płomieniach. Wiedział, co powinien zrobić, i wiedział, że zaboli. Trzymając się belki, podciągnął się, zwinął w kłębek i dotknął jej kolanami. Puścił się i z impetem poleciał w dół. W nadgarstkach chrupnęło, ale konopny sznur puścił. Marcin gruchnął tyłkiem o ziemię. Nie zważał jednak na ból, błyskawicznie się poderwał i doskoczył do Bolebora. Uklęknął mu na klatce piersiowej, a dłońmi złapał za głowę. Tłukł nią o ziemię tak długo, dopóki na polepie nie zobaczył wykwitającej plamy krwi. Stodoła płonęła. Rozejrzał się, ocenił sytuację i przewrócił się na bok. Z cholewy buta wyciągnął sztylet i rozciął nim więzy. Był już prawie wolny, choć jak głosi prastare przysłowie: „Prawie robi wielką różnicę”. W ogniu stała już cała ściana stodoły, na jego nieszczęście ściana, w której znajdowały się drzwi. Nie zastanawiając się długo, wziął rozpęd i skoczył na nie. Wyleciał na zewnątrz cały w iskrach i płonących drzazgach. Zamiast się podnieść, zaczął się turlać, by ugasić płonące spodnie.

Był na podgrodziu. Ze wszystkich stron biegli ku niemu kmiecie z cebrami wody, ale nie było już czego gasić. Stodoła prawie spłonęła. Odciągnęli go. „Znów mi się udało” – pomyślał Marcin. „Znów bogowie mnie oszczędzili. Na ile im jeszcze starczy cierpliwości?”

 

BOGI

– Źle się dzieje w państwie Lecha. Czarne dni nad kraj nadchodzą. Czy to jawa, czy to zjawa, wszelki upiór nocą ściąga.

– Oj, byś już snuć przestała. Nic jeno ciemności widzieć żądasz. A jak wskutek rzeczy wszelkiej bory cięli nieprzychylne, to żeś mówić nie przestała, że im cięgiem zadra wejdzie.

– Prawdę gada, Łado mądry. Albo jak im krwi nie stało na wędrówce, to coś rzekła gniewnie, że nikt inny, jeno oni na odwieczerz pomrą pewnie.

– Albo wtedy, gdy Polanie, plemię wredne, to nie przeczę, stało w lesie tuż opodal i kierować się nie chciało w żadną stronę. Co żeś rzekła?

– Że ich poślę do stu biesów, nim z wściekłości ogniem spłonę!

– Sama widzisz. Wszak to naszą sprawą ich dziedzina.

– Raczej kpina niż dziedzina. Człek złorzeczy bogom, prawda, więc i jemu zażyć diabła. Niech samotnie w kniei szuka, gdzie jest mądrość i nauka. Niech sam sobie radzi w świecie.

– O tym wy też wszak nic nie wiecie. Kto was zesłał, kto was stworzył?

– Ten, kto tu pierwszy był. Ja tam nigdzie się nie pchałem. Tam, gdzie byłem, też coś miałem.

– Pewnie, kowal zawsze się wyżywi.

– Bądźmy bardziej spolegliwi. Los nas zesłał tam, gdzie chciał, a co dać mógł, też nam dał. Winni mu jesteśmy wiele, na nic spory, przyjaciele. Przyszło radzić, trudna rzecz. Mógłby Perun też coś rzec.

– Ech, gadanie… Od niego nic tylko ślimaki mi do uszu wpełzły. Gdzie Lel? Gdzie Polel? Niech oni najpierw coś powiedzą, w końcu z nas najwięcej wiedzą. Co z tym ludem, co pod nami włada swemi dziedzinami?

– Tu jesteśmy, wodzu srogi. Nam los też skrzyżował drogi. Myśmy między Słowianami buty zdarli, a w ich zamęt żeśmy wsiąknęli jak atrament. Ale kpina to lub zło, że nic nam nie dało to.

– Dziwna sprawa, powiem szczerze, choć w dziwoty wszak nie wierzę. Siła w nich jest niespożyta, a co gorsza nieodkryta. My się dwoim, my się troim, a im jeno co dostoim. Gdy są razem, rzeknę śmiało, siły sprawczej by nie stało, by im jakoś wejść w zawadę. Sami sobie dają radę. Bogów znają, bogów lubią, lecz im jakoś nie hołubią. Sami sobie ziemię orzą, sami sobie gęsi pasą, sami sobie wszelkie trudy wynagrodzą bez ułudy. Ot, takie plemię zwykłe, do pokłonów nieprzywykłe. Święta mają, palą dary…

– Stąd i wszystkie te pożary. Myśmy wśród nich wiele czasu pomoc nieśli!

– Nikt was za to nie przekreśli, ale problem jak był, tak jest. Co z tym krajem na wspak jest? Niby dobrzy, niby prawi, a im sąsiad ziemię grabi. Jak nie z wschodu, to z zachodu, byle tylko przeć do przodu.

– Może oni tacy bralni?

– Chyba raczej niewidzialni.

– Tutaj jedna prosta rada, trza ich chronić od sąsiada.

– Łado rzecze tak, jak trzeba, trza im więcej łaski z nieba. Czy są mili, czy niemili, na tej ziemi się powili. To jest ich domena święta, po wsze czasy im należna. Niech więc sąsiad też pamięta, że gdy tylko wkroczy nogą, tu mu bogi nie pomogą!

 

SYN RUSI

Było to siódmego dnia po nowiu, w miesiącu żniw. Do grodu Łysa Góra przybyło poselstwo ze wschodu. Przewodził mu śmiały w mowie i czynie Wiktus z Grodu Helsińskiego. Przybył w towarzystwie niespełna kilkunastoletniego syna władcy Rusi. Po zagwarantowaniu im przez wodza wodzów bezpieczeństwa poselstwo pozostawiło swój oddział na podgrodziu i zajechało pod dwór. Tam, nie szczędząc słów szacunku, przywitał ich osobiście wódz wodzów, schodząc ze schodów i osobiście podtrzymując wodze konia przyszłego monarchy. Zostało to odebrane jako gest przyjaźni pomiędzy nadal wrogimi sobie narodami. Następnie posłów wprowadzono na salę tronową, gdzie na tronie zasiadł wódz. Po krótkiej introdukcji posłowie wyjawili cel swojej misji.

– Mądry i bogobojny władco ziem zachodnich – rozpoczął oficjalnie Wiktus. – Przynoszę tobie słowa mego władcy, pana ziem wschodnich, wojownika nad wojownikami, myśliwego stepów nieskończonych i największego przyjaciela dzieci i starców, Chorywa.

– To już drugi, który tak każe na siebie wołać – wyszeptał wódz do stojącego obok skryby. Zasłonił przy tym usta wierzchem dłoni, żeby przypadkiem nie urazić posła.

– Mój pan znużony waśniami toczonymi przez nasze narody i pełen współczucia dla ludów niewinnie cierpiących w tym konflikcie pragnie omówić warunki pokoju. Złożony wiekiem dojrzałym nie był w stanie przybyć osobiście, by oddać ci należną cześć. Lecz aby słowa jego dotarły do ciebie z ust nie mniej poważnych, przysyła swojego syna. Krew z krwi władcy Rusi płynie w żyłach tego podlotka.

– Mam negocjować z dzieckiem? – zdumiał się Lech.

– Jest to potomek władcy plemion wschodnich, wojownika nad wojownikami…

– I przy okazji konus – dodał z rozbawieniem wódz wodzów. – Jak mam przeprowadzać poważne negocjacje z takim chłystkiem? Jeszcze mi się popłacze, gdy nie będę chciał ustąpić. Chyba, że to ich strategia. – Mrugnął okiem do skryby.

Przed posła wystąpił młodzieniec. I choć twarz miał czerwoną ze złości, a oczy wyraźnie mu się zeszkliły, to jego głos był spokojny.

– Wasza wysokość…

– Dla ciebie to pewnie, że wysokość! – zawołał coraz bardziej rozbawiony Lech.

– Wasza wysokość – chłopak udał, że tego nie słyszy – jestem prawowitym synem władcy Rusi i zapewniam, że postanowienia zawarte między nami będą honorowane przez mojego ojca. Zostałem pouczony i przyuczony do prowadzenia negocjacji na tak wysokim szczeblu. Moja znajomość historii konfliktu będzie dla waszej wysokości zadowalająca. Dodatkowo mogę zapewnić, że jestem doskonale przygotowany do podjęcia wszelkich decyzji o znaczeniu międzynarodowym.

– O… Chłystek sam potrafi gadać! Już myślałem, że to z wami, Wiktusie, przyjdzie mi rozprawiać o przyszłości narodów!

Wódz wodzów wstał z tronu i podszedł do chłopaka. Nim ten zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, Lech wyciągnął rękę i potarmosił czuprynę chłystka. Młodzieniec, było widać, kipiał z wściekłości, ale panował nad sobą, nie gorzej niż posąg Peruna, gdy tańcują przed nim roznegliżowane niewiasty. Odsunął się tylko o krok, by uciec z zasięgu ramion Lecha, i spokojnie wyjaśnił:

– Wasza wysokość, pozwolę sobie jeszcze raz zaznaczyć, iż jestem prawowitym synem Chorywa i jako takiemu należy mi się szacunek równy mojemu ojcu.

– A pewnie, pewnie. Może waszej wysokości podać pajdę chleba z miodem, hę? Albo poślę kogoś, żeby waszej wysokości malin nazrywał, co? Zje wasza wysokość malinek?

– Zjem – wysyczał przez zaciśnięte zęby najmłodszy syn Chorywa. Przełknął ślinę, rozluźnił kości żuchwy i spokojniej już dodał: – I poproszę o wyznaczenie komnat dla mnie i moich ludzi, żebyśmy mogli się odświeżyć i przygotować przed przystąpieniem do obrad.

– Słuchaj, chłystku, widzę, żeś nie z tych płaczliwych i opanowaniem równyś dorosłym, ale jak u licha mi zasiadać do negocjacji z dzieckiem?!

– Wasza wysokość mnie posłucha. Jestem prawowitym synem Chorywa i wszystko, co tu ustalimy, będzie honorowane przez mojego ojca i jego lud. Jeśli wasza wysokość boi się ustalać ze mną cokolwiek, zapraszam w imieniu mojego ojca do Nowego Grodu. Tam wasza wysokość porozmawia z nim osobiście.

Lech namyślał się. Gapił się to na chłopaka, to na posła Wiktusa, ci jednak nie dawali żadnej oznaki zniecierpliwienia. Wódz wodzów cmokał ustami, grzebał palcem w uchu i ogólnie wykonywał wszelkie gesty świadczące o tym, że myśli. W końcu zapytał:

– Będą honorowane?

– Będą – odparli jednocześnie poseł i chłopak.

– Jagoda! – rozdarł się wódz na służącą. – Wskaż komnaty gościnne panom posłom i usłuż im tam. Zaraz po wieczornej strawie przystąpimy do rozmów – dodał.

Chociaż do wieczora pozostało dobre pół dnia, żaden z posłów nie protestował. Przeciwnie, wszyscy byli zadowoleni, że im czasu stanie na posiłek i drzemkę po długiej drodze. Oddalili się za służącą, a Lech zasiadł ciężko na tronie.

– Znów mi tu śmierdzi jakimś spiskiem – powiedział sam do siebie.

Skryba Chorwa, który zawsze towarzyszył wodzowi, pozwolił sobie na komentarz.

– Dzieciak jest bystry, to widać. Z równowagi nie dał się wyprowadzić, znaczy się szkolony.

– Tylko do czego go tak szkolili? Ten trzeci też mi się nie podobał. Łypał jeno to na mnie, to na dzieciaka, ale sam nic nie powiedział. Niech Bolko będzie przy mnie w trakcie negocjacji, kto ich tam wie, czy mnie tu ubić nie przyjechali. Poślij też po Marcina.

– Bolko ludzi na podgrodziu szkoli. Ma przerwać?

Wódz odwrócił się w stronę kronikarza i spod przymkniętych powiek spojrzał na niego.

– A jak ci się zdaje, co jest ważniejsze? Szkolenie czy sposobność poderżnięcia mi gardła przez naszych największych wrogów?

Chorwa zrozumiał aluzję. Kilka chwil później w sali tronowej zjawił się Bolko. Za pas wetknięty miał  drewniany miecz, a na głowie drewnianą miskę, zastaw ćwiczebny wojsk nowego państwa.

– Raczyłeś wezwać, panie? – powiedział na powitanie Bolko. Widać było, że przebywanie w towarzystwie Marcina znacząco poszerzyło jego zasób słów.

– Taaa, raczyłem. Jest taka sprawa. Mamy tu poselstwo ruskie…

Bolko rozejrzał się nerwowo i złapał za miecz.

– Gdzie? – zapytał zaniepokojony.

– Ech, Bolko, Bolko. Nie tu, w tej sali, tylko po prostu: tu, w grodzie. W sensie, że przyjechali do nas. Poselstwo. Nie żołnierze. – Wódz nie widział Bolka przez długi czas i odzwyczaił się od jego toku myślenia. – Mam dla ciebie zadanie. Coś mi się te posły nie podobają i chciałbym, żebyś był obecny, gdy będziemy z nimi paktować. Miej na wszystko oko i, na bogów, tylko się nie odzywaj. Zrozumiałeś?

Bolko pokiwał głową.

– A Marcin będzie? – zapytał jeszcze, nim wódz machnął ręką, żeby go oddalić.

– Podobno nikt go od kilku dni nie widział – pospieszył z wyjaśnieniem Chorwa.

– Tobie przypadkiem nie mówił, gdzie się udaje?

– O udawaniu nic nie mówił, jeno powiedział, że jakby co ważnego, to on u druidów będzie siedział.

– U druidów! – Wódz klasnął w ręce. – To leć po niego w te pędy. Niech no tu na prędki przybędzie i dodaj, że ważne sprawy mam do niego.

Bolko odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku drzwi. Lechowi przez głowę przemknęło, że jak na takiego draba Bolko porusza się niezwykle szybko. Zastanowił się, czy nie jest to czasem efekt owych tajnych treningów Samodzielnego Oddziału Dywersyjno-Obronnego pod dowództwem Marcina Igły.

Nim nastał czas wieczerzy, przed Lechem z Łysej Góry stanęli Bolko i Marcin. Marcin jak zwykle arogancki i nonszalancki, a Bolko – wystraszony i czujny. Na szczęście zdążył pozbyć się kretyńskich drewnianych rekwizytów, które miał ze sobą wcześniej. Wódz zabrał ich na stronę i naświetlił całą sytuację.

– Trzeba posłać po bednareczkę – zawyrokował Marcin, gdy usłyszał, z kim będą mieli do czynienia.

Córka bednarza, zwana przez wszystkich bednareczką, była znana w całym grodzie, a nawet dalej. O jej rękę starali się już obaj synowie młynarza, wszyscy czterej synowie garbarza, niezliczone rzesze kmiotków i wszelakie ich męskie potomstwo, a nawet sam piekarz po śmierci żony. Choć dziewczyna liczyła sobie jedynie czternaście lat, dysponowała walorami, których nie powstydziłaby się nawet najdojrzalsza matrona. Oba jej… walory czyniły ją sławną do tego stopnia, że nawet przybywający do grodu kupcy pytali się, gdzież to można spotkać ową bednareczkę. Oprócz wyżej wymienionych walorów dziewka była niebrzydka. Do tego wszystkiego miała też ogromne wargi, które potrafiła jeszcze wydymać, gdy chciała kogoś wprawić w zakłopotanie. Dziewka była w tym dobra i niewątpliwie zwracała na siebie uwagę każdego, kto ją widział. Zwłaszcza, gdy widział ją po raz pierwszy. Sam kapłan, gdy go mijała na ulicy, odwracał wzrok, by przypadkiem nie obrazić bogów jakąś grzeszną myślą. Maryśka, bo tak miała na imię, wydymała wtedy usta niby obrażona, a klecha wpadał na ścianę najbliższej chałupy. Proceder ten był w grodzie tak powszechnie znany, że chociaż dziewczyna była uczynna i miła, nienawidziły jej wszystkie kobiety. Teraz nadarzała się jednak okazja, by dziewka przysłużyła się jakoś społeczności. Posłano więc po nią i polecono, by usługiwała przy naradach.

Nakryto do wieczerzy. Tym razem Lech chciał się popisać i zdobyć przewagę już na starcie. Na stole stanął pieczony dzik obłożony kuropatwami i polany miodem. Każdą z kuropatw okryto piórami, przez co całość wyglądała jak góra świecącego mięsa w gnieździe z pierza. Na specjalne zamówienie piekarz przygotował kołacz w kształcie niedźwiedzia, rodzinnego herbu Chorywów. Spotkało się to z zachwytem i uznaniem posłów. Podano także najprzedniejszy miód z piwnic samego wodza, a chłopak dostał olbrzymi garniec piwa, za który jednak grzecznie podziękował.

Po sutym posiłku delegacja przeniosła się do bocznej komnaty, aby tam podjąć misję pogodzenia dwóch zwaśnionych narodów. Na początku Lech raz jeszcze przywitał gości i wyraził swoją wdzięczność za to, że przybyli do Łysej Góry. Złożył także podziękowania dla syna Chorywa za chęć doprowadzenia do końca konfliktu. Młokos, jak się okazało, liczył sobie lat dwanaście, a na imię mu było Rorkin. Po jego obu stronach usiadło dwóch posłów, a naprzeciwko nich Lech, Marcin i Chorwa zgarbiony nad notatkami. Ani Wiktus, ani Rorkin nie raczyli zdradzić imienia trzeciego posła, toteż wódz wodzów nie czuł się w obowiązku przedstawienia swoich doradców. Nad wszystkimi górowała postać stojącego w mroku Bolka, którego zadaniem było zadbanie o bezpieczeństwo samego wodza. Dębowy stół oświetlało jedynie kilka świec, rzucających ruchome cienie na drewniane, malowane ściany. Gdy odgłosy w sali biesiadnej ucichły na tyle, by można było prowadzić swobodną konwersację, głos zabrał Wiktus.

– Wasza wysokość, przemierzyliśmy szmat drogi, pokonaliśmy niezliczone rzeki i wąwozy, przejechaliśmy leśne odstępy tylko po to, aby stała się wola naszego władcy. On to, w swojej niezmierzonej mądrości i nieskończonej łasce, pragnie dopełnić przyrzeczenia złożonego bóstwom i pogodzić nasze narody. Aby wasza wysokość uwierzyła w jego dobre intencje, jest gotów pójść na szereg ustępstw. Honorował je będzie on sam w osobie swojego najmłodszego syna, Rorkina. Na tej oto skórze zaznaczono grody, rzeki i wsie leżące pomiędzy stolicami obu narodów.

Drugi z posłów sięgnął pod stół i wydobył duży rulon cielęcej skóry. Stojący w cieniu Bolko zakołysał się nerwowo, gdy poseł wyciągnął zza pazuchy nóż i rozciął rzemienie spinające pakunek. Uniesiono świeczniki i pozwolono skórze swobodnie się rozwinąć. Oczom wszystkich ukazała się misternie wyrysowana mapa. Poseł kłamał, bo oprócz grodów, rzek i wsi naniesiono na nią także góry, lasy, bagna i wszelakie oznaczenia terenowe, wliczając w to brody na rzekach.

– Mój pan – kontynuował Wiktus – daruje wam tę mapę i pragnie, byście za jej pomocą wyznaczyli granice ziem, które was interesują. Jednocześnie gwarantuje, że od teraz będzie to ziemia nietykana przez Ruś i po wieki wieków wam przeznaczona. Jakkolwiek postanowicie się w przyszłości nazywać, ziemia dzisiaj wyznaczona przynależeć będzie wam.

Ostatnie zdanie wypowiedział z pewną drwiną, co nie uszło uwadze Marcina. Potwierdziły to drgające w lekkim uśmiechu usta dwóch pozostałych gości. Wódz wodzów był jednak chytry jak lis i nie dał się zwieść tej idealnej na pozór propozycji.

– Brzmi pięknie. Tak pięknie, że aż nieprawdopodobne – zaczął Lech. – Moja babka zwykła mówić, że gdy coś jest tak piękne, że nie może być prawdą, to pewnikiem prawdą nie jest. Panowie posłowie najwyraźniej pragną przekonać mnie, że ich władca jest miłującym pokój, bogobojnym i roztropnym myślicielem. Że mu jeno krzywda ludu na uwadze. A ja się w takim razie pytam, od kiedy? Od kiedy to Choryw jest taki wspaniałomyślny?! Od kiedy daje prezenty wodzom wrogich narodów i jeszcze wspaniałomyślnie pozwala przesuwać im granice? Pytam od kiedy!?

– Od dwóch miesięcy – powiedział Rorkin i żeby się wyróżnić, wstał z zydla i stanął na baczność. – Od kiedy mój ojciec zachorował. Jeśli jeszcze żyje, bo jechaliśmy do was ponad miesiąc, nadal wierzy w powodzenie mojej misji, a jest nią zaprowadzenie pokoju między naszymi narodami, za wszelką cenę. Obaj wierzymy, że to możliwe, ale aby wasza wysokość również w to uwierzyła, pozwolę sobie przedstawić kilka faktów.

– Proszę…– Lech skinął łaskawie ręką, zupełnie niepotrzebnie, bo młodzieniec już nabrał powietrza w płuca, by zacząć.

W najgorszym z najgorszych momencie, czyli właśnie w tej chwili, do izby weszła bednareczka Marysia. Wzrok wszystkich skierował się na nią. Młodego Rorkina jej widok tak pochłonął, że zapomniał wypuścić powietrze i stał tak na baczność, czerwieniejąc coraz bardziej. Mimo wielu zatroskanych min, świadczących o ewidentnie złym wyczuciu czasu, dziewczyna podeszła do stołu i wydymając usta, zapytała:

– Może by się panowie czegoś napili? Wieczór taki gorący… – Po czym roztarła ręką kroplę potu spływającą po dekolcie.

Słodki ton głosu połączony z blaskiem świec padającym na jej bujne kształty sprawiły, że wszyscy zgromadzeni przy stole zaczęli dukać i chrząkać w zakłopotaniu. Nikt nie śmiał odmówić, gdy nachylona nad stołem kolejno nalewała miód do kubków. Ba, nikt nawet nie spojrzał na kubek, gdy wyżej wyeksponowane lekko kołysały się dwie piękne piersi. I mimo że były ukryte pod lnianą koszulą, to jednak cienki materiał nie maskował ich najdrobniejszych szczegółów. Nawet wódz wodzów, który liczył już swoje lata i dobrze znał bednareczkę, na widok tego zjawiska oblizał lubieżnie usta.

Po chwili bednareczka, kręcąc biodrami, opuściła izbę, ale atmosfery to nie zmieniło. Rozmarzone oczy całego sztabu negocjacyjnego nie odrywały się od drzwi, w których zniknęła. Każdy miał jej obraz ciągle przed oczami i robił wszystko, by zapamiętać go jak najdłużej.

Pierwszy oprzytomniał skryba Chorwa, dla którego widok misternie wykonanej mapy przedstawiał się równie atrakcyjnie jak piękna bednareczka. Od chwili rozwinięcia zwoju śledził i zapisywał w myślach każdy jego detal. A było ich wiele. Od celowo rozmazanych po stronie wody linii brzegowych, poprzez misternie wrysowane umocnienia grodowe, aż po lasy, na których dało się rozróżnić gatunki drzew. Dla Chorwy ten kawałek skóry był najcenniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widział, a widział przecież niemało. Gdy był chłopcem, dużo podróżował. Uczył się pisać, widział bogato zdobione kielichy, marmurowe budynki i stroje tak bogate, że dałoby się za nie kupić kilka wsi. Wszystko to było jednak niczym przy tym kawałku skóry. Nie chodziło o wartość materialną, lecz o coś więcej. Chorwa zdawał sobie sprawę, że jest to prawdopodobnie jedyna tak dokładna mapa ziem nowego państwa. Oczywiście podczas licznych podróży u boku wodza sam rysował mniejsze lub większe mapy, ale nigdy nie były one ani tak kompleksowe, ani tak piękne. Zaniepokoiło go, skąd władca wrogiego państwa dysponował wiedzą potrzebną do przygotowania takiego opracowania. Postanowił, że musi porozmawiać z Marcinem i powiedzieć mu o swoich obawach.

Kolejnym chrząknięciem Chorwa przywołał wszystkich do rzeczywistości. Rozejrzał się jeszcze raz, by sprawdzić, czy wszyscy są już obecni myślami, i zabrał głos.

– Wasza wysokość – zwrócił się do Rorkina – pragnęła przedstawić kilka faktów w celu uwiarygodnienia dobrych intencji.

Młodzieniec nadal jeszcze zauroczony nieziemskim zjawiskiem spoglądał zaniepokojony to na Lecha, to na Chorwę. Najwyraźniej nie potrafił zebrać myśli. Uratował go Wiktus, który położył mu rękę na ramieniu i spokojnie powiedział:

– Późna już pora, a myśmy długo w drodze byli. Gdyby wasza wysokość raczyła podjąć z nami dalsze negocjacje o świcie, bylibyśmy radzi.

Lech gładko przystał na to, gdyż widok bednareczki wzbudził w nim zgoła inne potrzeby niż pogodzenie zwaśnionych narodów. Odnotował jednak w pamięci, że sprowadzenie dziewczyny było złym pomysłem. Odnotował także, że był to pomysł Marcina. Wyglądało na to, że była to pierwsza jego nietrafiona porada. Lech postanowił nie zapomnieć o tej wpadce.

Nazajutrz po śniadaniu zgromadzili się w tej samej izbie. Na naradzie nie zabrakło także milczącego jak kamień Bolka, który swoją postacią górował nad stołem. Chociaż nie wykonał najmniejszego gestu, było widać, że jego obecność niepokoi delegację.

Pierwszy przemówił Lech, który po powitaniu gości zwrócił się do skryby o odczytanie streszczenia wczorajszej narady. Gdy Chorwa doszedł do momentu, w którym spotkanie zostało przerwane, głos zabrał Rorkin.

– Jak już wczoraj zaznaczyłem, mój ojciec jest gotów przystać na wszelkie warunki, aby tylko doprowadzić do pokoju.

– Coś mi się zdaje, że zaraz usłyszymy, pod jakimi warunkami Choryw tak chętnie przystanie na nasze propozycje – odezwał się wódz wodzów.

– Faktycznie, jest jedna sprawa, ale zanim o niej powiem, chciałbym wyjaśnić, skąd taka nagła zmiana polityki mojego ojca. Jak już wczoraj nadmieniłem, a dzisiaj zostało to odczytane, ojciec mój zaniemógł i z tego powodu pragnie zabezpieczyć granice swojego państwa. Podczas gdy my tutaj negocjujemy, trzy inne delegacje czynią to samo. Marzeniem mojego ojca jest jak najlepsze dopełnienie jego historii. Ziemi jest pod dostatkiem i wierzymy, że wszystkie narody mogą się na niej pomieścić.

– Rozumiem wasze intencje, ale myślę, że najwyższa pora przejść już do szczegółów – wtrącił znudzony Lech. – Zapewnień mi już starczy.

Młody pan zwrócił się do Wiktusa, by ten podjął temat.

– Szczegóły są dwa – rozpoczął Wiktus. – Tak jak wczoraj było wspomniane, jesteśmy w stanie przystać na granice wyznaczone przez jego wysokość. Z tym jednym warunkiem, że należy podjąć decyzję w sprawie dwóch spornych regionów. – Wiktus położył dłoń na mapie i wskazał region pokryty niezliczoną ilością jezior i bagien. – Jest to obecnie ziemia eksterytorialna, na której nie znajduje się nic wartościowego strategicznie. Ludy ją zamieszkujące nie czują przynależności do żadnej ze stron. Pragniemy zasięgnąć opinii waszej wysokości, co z nimi uczynić.

– Jak to co? – zdziwił się Lech. – Skoro ludzie zamieszkujący ten obszar sami o sobie stanowią, niech tak pozostanie. Kimże jesteśmy, aby odbierać im wolność?

– Pozwolę sobie zaznaczyć, że wasza wysokość miał odmienne zdanie w stosunku do kilku innych regionów.

– Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele – mruknął Lech i jeszcze raz zerknął na krainę pokrytą bagnami, na której nie zaznaczono ani jednej osady ludzkiej. – Proponuję, aby ta ziemia – Lech uderzył we władczy ton – została uznana za pas eksterytorialny między naszymi państwami. Jednocześnie ustala się, że żaden z naszych narodów praw do tej ziemi rościć sobie nie będzie.

Skryba Chorwa skrupulatnie zanotował całą wypowiedź.

– Niech i tak zostanie – potwierdził młody Rorkin.

– Kolejnym szczegółem, który powinniśmy omówić, jest ziemia rodu Przemysława – wznowił przemowę Wiktus i przesunął rękę na południe. – Tutaj sprawa się komplikuje.

– A dlaczegóż to? – Wódz wodzów nie ukrywał poirytowania. Ziemia przemyska była najnowszym nabytkiem, zajętym już za jego panowania.

– A dlatego, że okoliczna ludność zniecierpliwiona rządami waszej wysokości zwróciła się o pomoc do Chorywa.

– Pierwsze słyszę! – wykrzyknął Lech.

– Nie dziwi mnie to – wtrącił się Rorkin. – Wasza wysokość wykazuje się dużą ignorancją w stosunku do wszystkich ziem wschodnich.

– Uważaj, chłystku, do kogo mówisz!

– Chociaż ziemia przemyska zdaje się należeć do was, to jednak jej granice są otoczone naszymi garnizonami. – Tutaj młody syn Rusi wskazał na mapie trzy grody okalające gród rodu Przemysława.

Wódz wodzów spojrzał z wyrzutem na Marcina, który ani razu nie zabrał jeszcze głosu. Igła, który znał dobrze ten region i sam przyczynił się do przejęcia grodu przez Lecha, zdawał sobie doskonale sprawę z przewagi liczebnej wroga w tym regionie. Osobiście przychyliłby się do oddania grodu pod władzę Rusi, ale przecież tego powiedzieć nie mógł. Musiał stanąć po stronie swojego władcy.

– Żałuję, że ludność przemyska sympatyzuje z wrogiem, ale słowo się rzekło – zaczął Marcin. – Skoro mój pan życzy sobie tę ziemię zachować, to wierzę, że młody przedstawiciel rodu Chorywów uszanuje jego decyzję.

Po tej wypowiedzi do dyskusji niespodziewanie włączył się trzeci poseł. On także dopiero teraz po raz pierwszy zabrał głos.

– Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana – rozpoczął chrapliwym i niskim tonem, a wszyscy spojrzeli na niego. – Konsekwencją tej decyzji może być destabilizacja regionu. Jeśli żądania lokalnej ludności nie zostaną spełnione, będą gotowi siłą wymusić je na władcy.

– Hola, hola! – zawołał Lech. – Czyżbym słyszał groźbę?!

– Wasza wysokość pozwoli mi dokończyć. Oczywistym jest, że gdy gród rodu Przemysława zbuntuje się przeciw wam, dojdzie do rozlewu krwi. Z moich informacji wynika, że oddział, który tam stacjonuje, składa się w większości z autochtonów. To z kolei doprowadzi do umocnienia grodu i w efekcie cały region, podobnie jak kraina jezior, może stać się terenem niczyim.

– A tego nikt by nie chciał – dodał Wiktus.

Marcin przyjrzał się tajemniczemu posłowi. Coś w jego sylwetce, gestach i głosie go niepokoiło. Z początku nie zwracał na niego uwagi, sądząc, że jest to kolejny karierowicz, który pragnie wsławić się prestiżową misją. Teraz zmienił zdanie. Chłód i spokój, które biły od tego człowieka, były niespotykane. Jego sylwetka, bardziej żołnierska niż urzędnicza, i siła spokoju sugerowały, że to najemnik, a nie poseł. Sprawiał wrażenie niezainteresowanego negocjacjami, dopóki temat nie zszedł na region przemyski. Marcin przynaglany wzrokiem wodza musiał coś zrobić. Postanowił zagrać w grę z tajemniczym posłem.

– Kimże to jesteście, panie, i skąd czerpiecie tak szczegółowe informacje o oddziałach stacjonujących w naszym grodzie?

– Jestem jedynie uniżonym sługą Chorywa. Wydaje mi się jednak, że i wasze imię nie padło przy tym stole.

– Najmocniej przepraszam za uchybienie.

Marcin wstał i wyciągnął nad stołem rękę w kierunku posła. Poseł zachował się podobnie, zdradzając tym samym swoje pochodzenie. Gest podawania dłoni nie był znany ani na ziemiach Lecha, ani na Rusi. Znało go natomiast całe południe. Z tą różnicą, że na terytorium cesarstwa rzymskiego podawano sobie lewe dłonie, z na pozostałych terenach – prawe. Marcin wyciągnął prawą dłoń, tak samo jak poseł.

– Jestem Brathor z Nowego Grodu.

– Marcin z Łysej Góry.

Ich spojrzenia się spotkały. Ani jeden, ani drugi nie powiedzieli nic więcej, ale przedłużający się uścisk dłoni był wystarczająco wymowny. Lodowate spojrzenia i bielejące palce dłoni świadczyły o tym, że właśnie trwa walka. Walka, której nikt nie śmiał przerwać. W ciszy, która zapadła, było słychać jedynie skrobanie gęsiego pióra o papier. To Chorwa dopisywał ostatnie zapamiętane słowa. W końcu dłonie się rozłączyły. Obie blade, obie z odciśniętymi na nich palcami. Marcin i Brathor usiedli powoli na ławach, nie spuszczali jednak z siebie wzroku.

– Skoro już się przedstawiliśmy – podjął jak gdyby nigdy nic dalszą rozmowę Marcin – chcielibyśmy się dowiedzieć, skąd poselstwo Rusi ma taki zasób wiedzy o tych ziemiach? Zależy nam zwłaszcza na poznaniu źródeł informacji o ziemi przemyskiej.

– Zapewniam, że nie ma tutaj żadnej tajemnicy – równie niefrasobliwie odpowiedział Brathor. – Kuzynka moja spotykała się ze strażnikiem bramnym, imię jakoś wyleciało mi z głowy. No i jak to między młodymi, od czasu do czasu i pogadać o czymś trzeba.

– Faktycznie – odparł wolno Marcin – czasem pogadać trzeba. – Zauważył, że wódz wodzów kiwa ze zrozumieniem głową. Najwyraźniej jego to kłamstwo wystarczająco przekonało.

– Nie traćmy jednak czasu na tak błahe tematy – kontynuował spokojnie Brathor. – Powinniśmy zdecydować, co zrobić z tą ziemią. Stanęło na tym, że obie strony obawiają się jej niezależności, z tą jednak różnicą, że Ruś jest w stanie podbić ją na nowo.

– A my odbić, jak ostatnio – dodał Lech.

– Tutaj dochodzimy do sedna. Pan mój jest skłonny postąpić wbrew woli mieszkańców grodu i pozostawić go pod waszą jurysdykcją. Wasza wysokość musi jednak dopełnić jednego drobnego warunku.

– Miało nie być warunków – zaoponował wódz.

– Pozwolę sobie przypomnieć waszej wysokości, że o jednym drobnym warunku była mowa. Właśnie do niego doszliśmy. Zresztą, cóż to za negocjacje, gdzie jedna strona po prostu godzi się na wszystko, co postanowi druga! – zawołał Brathor.

– Zamieniam się w słuch.

– Mojego pana interesuje pewna postać, która niewątpliwie jest na waszych usługach. Chodzi o człowieka, który doprowadził do przejęcia ziemi przemyskiej przez wojska waszej wysokości. Pragniemy, by został nam darowany jako gest dobrej woli. Tym samym uprawomocnią się ustalenia dzisiejszych negocjacji.

Tego nikt się nie spodziewał. Chorwa spojrzał na wodza, wódz na Marcina, Marcin znów na wodza, a ten wlepił wzrok w mapę. Brathor tymczasem kontynuował:

– Oczywiście, jeśli było w to zamieszane więcej osób, je także pragniemy poznać.

Stojący przy ścianie Bolko głośno przełknął ślinę.

– A co, jeśli można wiedzieć, zamierzacie z nimi uczynić? – zapytał Lech, cały czas patrząc łakomie na rozległe ziemie grodu Przemysława.

– O, to już od dawna ustalone! Pan mój darzy tego człowieka wyjątkową niechęcią i długo myślał, nim opracował dla niego… pewne szczególne atrakcje. Wolałbym nie wdawać się w szczegóły, gdyż jesteśmy po obfitym śniadaniu. Mogę jedynie powiedzieć, że los tej osoby lub osób przedstawia się w iście nocnych barwach. Ale to nie powinno waszej wysokości niepokoić. Najważniejszym jest, że dla tej osoby mój pan jest w stanie pójść na wszelkie ustępstwa w prowadzonych negocjacjach.

„Wyszło szydło z wora” – pomyślał Marcin. „Mają gdzieś te negocjacje i pokój, zależy im tylko na mnie. Ciężko będzie przekonać Lecha, że to wszystko jest szwindlem. Złamią traktaty, nim Choryw je podpisze, tylko że wtedy mnie już nie będzie. Co robić? Co robić? Uciekać? Złapią mnie. Negocjować? Nie sądzę, by Lech cenił mnie wyżej niż ziemie Przemysława. Ładny kąsek mu podrzucili. Ech, bogowie. Znowu mnie wystawiliście”.

– A ty co o tym sądzisz, Marcinie? – Z zamyślenia wyrwał go spokojny głos wodza.

– O czym?

– O tym, że można zorganizować wspólne poszukiwania owego najemnika. Stanąłbyś na ich czele jako mój najbardziej zaufany doradca, drogi bratanku.

Marcin nigdy nie posądziłby swojego władcę o taką przytomność umysłu. W jednej chwili Lech urósł w jego oczach do rangi wielkiego, mądrego wodza, dla którego najważniejszym zadaniem jest ochrona poddanych.

– Myślę, że powinniśmy go znaleźć, by nie ciążyło to na naszych przyszłych relacjach ze wschodnim sąsiadem – odpowiedział wolno Marcin.

– A więc wszystko ustalone! – Lech klasnął w dłonie. – Porozumienie pokojowe za tego najemnika, który nam wtedy pomógł. Przeproście najmocniej waszego władcę, ale nie potrafimy wskazać jego współpracowników. Ot, sam ich sobie dobierał – dodał niefrasobliwie wódz.

– A potraficie wskazać chociaż, skąd był? A może jego imię zapadło wam w pamięć? – dopytywał Brathor.

– Petr Czech – powiedział szybko Chorwa, czym uratował sytuację. – Pamiętam dokładnie, gdyż wypisywałem mu glejty. Pert Czech z południa, ale skąd dokładnie to nie pamiętam.

– Faktycznie z południa – potwierdził Lech – teraz sobie przypominam. Petr Czech z południa. Chyba był z daleka.

– Z daleka mówicie… – Brathor spojrzał na Marcina. – A gdzież on mógł się udać po przejęciu grodu? Pamiętacie może?

– Trochę u nas pomieszkał i wyruszył na zachód. To znaczy chyba na zachód, bo nijak nam było pytać wolnego człeka o jego plany – wyjaśnił Lech z wiarygodnością, z jaką dziecko tłumaczy się z tego, ze coś przeskrobało. – To co? Mir?

– Na to wygląda – zabrał głos Wiktus. – Chyba, że młody panicz pragnie coś dodać?

–  Ano zdałoby się, żebyście w końcu dopuścili mnie do głosu! – zawołał Rorkin. – Ustalacie, dzielicie, nawet drużynę, jak słyszę, zakładacie, i to wszystko bez mojego udziału. Ktoś by pomyślał, że wam władca niepotrzebny, że marzą wam się rządy ludu. Oj, obyście tego nie doczekali, bo szybko zatęsknicie za władcą! Może więc nim potniecie kraj mojego ojca, pozwolicie mi chociaż przemówić?!

– Tak, panie.

– Wasza wysokość, władco tej ziemi – zwrócił się Rorkin do Lecha najdostojniej, jak tylko potrafił. – Ojciec mój, Choryw, zobligował mnie do podpisania traktatu pokojowego za wszelką cenę. Cena ta jednak nie może przekroczyć ceny honoru, a sprawą honorową jest dla nas ujęcie owego, jak to powiedzieliście, Petra Czecha. W naszym mniemaniu jest on odpowiedzialny za szereg nieszczęść, jakie spotkały nasz ród, z chorobą mojego ojca włącznie.

Marcin otworzył usta ze zdziwienia. Szybko je zamknął, gdyż poczuł na sobie wzrok Brathora. Nijak nie był sobie w stanie przypomnieć, żeby kiedykolwiek spotkał władcę Rusi, a tym bardziej spowodował u niego jakąś chorobę.

– Wierzymy, że traktat pokojowy, który zamierzam dzisiaj podpisać, połączy nasze narody na wieki. Pozwoli również na pokojową koegzystencję ku wspólnej korzyści.

– To co? Podpisujemy? – zapytał zniecierpliwiony wódz.

– Ponieważ ujęcie zdrajcy Petra Czecha nie jest możliwe w tej chwili – kontynuował Rorkin – proponuje się następujące rozwiązanie. Wraz z traktatem pokojowym spiszemy dodatkowy protokół mówiący o dobrowolnym oddaniu zdrajcy Czecha. A jako że i wam mógł się przedstawić kłamliwym nazwiskiem, od teraz będzie nazywany „zdrajcą z grodu Przemysława”. Jednocześnie ustalamy, że traktat pokojowy wejdzie w życie z dniem doprowadzenia owego człowieka przed oblicze Chorywa lub jednego z jego prawowitych potomków. Dowiedzie to szczerych intencji obu stron. Oczywiście każda opieszałość lub utrudnianie ujęcia zdrajcy zostaną uznane jako zerwanie traktatu i doprowadzą tym samym do eskalacji konfliktu. To co? Mir? – To ostatnie dodał już wolno i podejrzliwie.

Lech miał nietęgą minę. Widział, jak podejrzliwy wzrok Brathora skacze z niego na Marcina i z powrotem. Czuł, że blednie, ale nie mógł w tej chwili spojrzeć na Igłę, żeby go nie zdradzić. Wszystko, co chciał mu powiedzieć, to jedno słowo: „Uciekaj”. Tylko tyle. Musiał go zdradzić. Życie Marcina za pokój na wschodzie. Jakkolwiek lubił tego chłopaka, to jednak nie mógł sobie pozwolić, by za jedno życie oddać setki istnień.

– Jest mir – powiedział na tyle radośnie, na ile pozwalały okoliczności. Wstał i podszedł uściskać młodego Rorkina. – Pójdź w me ramiona! Zaraz zwołamy ucztę i przypieczętujemy traktaty. Mój skryba sporządzi pisma, a my bawmy się, bo nastał radosny czas. Jagoda! – zakrzyknął w kierunku drzwi. – Szykuj stół biesiadny i każ wytoczyć miodu! Będziemy świętować!

W jednej chwili w pomieszczeniu zaroiło się od służby. Mapę zwinięto, na stół wjechały miski z kaszą i kapustą, a za nimi pojawiły się trunki w glinianych garńcach. Posłowie nieco zdezorientowani zamieszaniem początkowo nie wydawali się zachwyceni, jednak po chwili przyłączyli się do ogólnej wesołości. Brathor pogratulował Lechowi i wymknął się z izby, tłumacząc się obowiązkami. Wódz w przelocie zatrzymał Marcina i szepnął mu jedno słowo do ucha. Marcin ukłonił się, jak gdyby usłyszał polecenie, i skierował się do kuchni. Tam rzucił się pędem do drzwi, roztrącając kucharkę i jej pomocnicę, która plasnęła ciężko zadkiem o podłogę. Wypadł na podwórze i stanął oko w oko z Brathorem.

– Myślałeś, żeś taki sprytny? Że cię nie poznałem, gaszku? To wiedz, że od początku wiedziałem, żeś to ty wtedy wbiegł na salę. Ty mnie nie widziałeś, ale ja ci się dobrze przyjrzałem.

Nim Marcin zdążył zareagować, poczuł, jak cienkie ostrze rozcina mu ubranie. Uskoczył i złapał napastnika za rękę. Pociągnął mocno, uważając, by nie nadziać się na sztych. Brathor wpadł na ścianę, ale zaraz się odbił i wykonał obrót. Marcin z całej siły kopnął go w bok, ale ten już się zwinął jak wąż do skoku i pchnął sztylet w pierś przeciwnika. Gdyby nie wrodzone szczęście byłoby już po Marcinie, ale po kopnięciu zachwiał się i zatoczył do tyłu. Brathor ponowił pchnięcie i doskoczył bliżej. Igła znów się odchylił i upadł na plecy. Brathor przekręcił nóż i skoczył na niego. Nadział się jednak na wystawioną nogę Marcina. Drugą nogą Igła wymierzył mu kopniak pod kolano i błyskawicznie poderwał się z ziemi. Nim kulejącemu Brathorowi udało się wstać, Marcin brał już nogi za pas. Skręcił za róg dworu i usłyszał świst sztyletu, który wbił się ze stukiem w palisadę. Za sobą słyszał jeszcze przekleństwa rzucane przez napastnika. Uciekł.

Gdy zbiegał w dół ku bramie, minął zaskoczoną Marynę. Ostatni raz spojrzał w jej przestraszone oczy i pobiegł dalej.

– Łapać go! – rozległ się krzyk Brathora. – Łapać zdrajcę!

Więcej Marcin już nie usłyszał. Minął bramę i podgrodzie, przebiegł obok eskorty poselskiej, okrążył kupców i chłopów prowadzących krowy. Nie oglądał się, bo wiedział, co zobaczy. Wbiegł na trakt i po grobli dopadł lasu. Tam zniknął. W jego głowie galopowały myśli. Nigdzie już nie był bezpieczny. Podobnie jak przed laty, teraz musiał uciekać także z Łysej Góry. Stał się banitą, uchodźcą, który będzie ścigany edyktami dwóch państw. Nie miał pojęcia, co robić. Gałęzie drzew uderzały go w twarz, ale to nie było istotne. W tej chwili nic już nie było istotne, tylko ucieczka.

 

Źle się dzieje w państwie Lecha. Czarne dni nad kraj nadchodzą.

Czy to jawa, czy to zjawa, wszelki upiór nocą ściąga.

Z tego fatum czy też pecha jakie dziwy się narodzą?

Któż odgadnie bogów czyny, skoro sami ich nie widzą?

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ku chwale Dicka

Wydział do Walki z Potworami