Ku chwale Dicka

Ku chwale Philipa Dicka, nieosiągalnego guru literatury weird fiction opowiadanie w jego - mam nadzieję - stylu. Spoczywaj w wielowymiarowym pokoju :D

 

„Ku chwale Dicka”

Piotr Dutkiewicz

- Z całą pewnością nie jesteśmy ostatnim gatunkiem, który wyewoluował do naczelnych. - słowa Jana Wiśniewskiego nie miały pokrycia w rzeczywistości. Post-nuklearny pył dziesiątkował wszystko co żywe na pustkowiach. Czerwony kur ciągle szalał w miastach na zachodzie. Życie, samo w sobie, miało wyjątkowo pod górę ostatnio. Natura zawsze sobie radziła, ale z apokalipsą, która zniszczyła cały ekosystem równać się nie mogła. Jej pozostałości teraz zabijały się w poszukiwaniu resztek zapasów nienapromieniowanego białka. Jan założył z powrotem hełm. Dmuchnął do mikrofonu, żeby sprawdzić, czy działa.

- Idziemy – wydał rozkaz. Szturchnął kijem jeszcze raz okopcone szczątki humanoida. - Pod górę – wskazał ręką kierunek. Karawana ruszyła dalej. Brnąc po kolana w pyle wzbijali chmurę widoczną z kilku kilometrów i to go niepokoiło. Na dodatek grupa, którą prowadził, miała stanowczo za mało broni. Na dwanaście osób mieli tylko jeden karabin i trzy rewolwery. Razem z jego wiernym AK byli nadal praktycznie bezbronni.

Słońce zachodziło. W czerwonym świetle, krocząca wolno grupa rzucała długi cień na okoliczne gruzy. Wiśniewski wybierał tylko pewne ścieżki. Omijał rowy, szukał szerokich jasnych przejść, gdzie z daleka byłoby widać ruchy delikatnego pyłu. To piękne jak potężną moc miała ta broń ostateczna. Strefy zero stały się basenami popiołów z resztek budynków. Ludzkość skończyła się dokładnie w tym miejscu, w którym mogła - na granicy stworzenia nowego bytu, tam gdzie ani robot ani AI nie były jeszcze gotowe samodzielnie funkcjonować, lecz były już w stanie współpracować. A może tylko nam się tak zdawało, że nie były gotowe? Może to wszystko to ich wina? Może to one nas zdradziły i manipulowały nami aż do wojny? Teraz było to już bez znaczenia. Era człowieka się skończyła.

Przeszli dzisiaj trzydzieści kilometrów, to znaczyło, że jutro będą u celu – bezpiecznego schronu na przedmieściach, który według świadków, miał mieć jeszcze zapasy żywności i wody. Bez nich mogli zapomnieć o wyprawie do oazy.

Czterech członków wyprawy miało objawy choroby popromiennej, dwoje – para – miało otarte stopy, pozostali trzymali się jak mogli, ale kolejny dzień miał być ich ostateczną próbą. Jeśli nie dotrą do schronu przed zmrokiem, kolejnej nocy mogą nie przeżyć. Tymczasem dotarli do platformy, lekko pochylonej płyty fundamentowej po jakimś wieżowcu. Zatrzymali się na samym jej środku. Przewodnik rozpiął hełm, zdjął go, założył maskę i powoli wziął wdech powietrza. Inni poszli w jego ślady.

- Tutaj nocujemy – stwierdził. – Jutro będziemy na miejscu, ale nie zużywajcie jeszcze reszty zapasów, wszystko może się zdarzyć.
- Wiemy, szliśmy do Keastadt i złapała nas burza, tłukło tak, że beton kruszyło – najstarszy z karawany podszedł bliżej – dwa dni w dziurze spędziliśmy.
- Pan, panie Houston, ma najwyraźniej więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby teraz nas dopadła to nie mielibyśmy się gdzie schować. Na szczęście przy strefach zero nie występują. – Wiśniewski nie chciał zapeszać. W całej karierze przewodnika, burzy nigdy nie przeżył. Co prawda słyszał o nich, parę razy też widział je z daleka, ale nigdy nie musiał się do nich zbliżać. Tam wysoko w niebie coś wyraźnie nie lubiło wszystkiego co na dole. Jeden piorun potrafił stopić żelbetowe zbrojenie, a nigdy nie występował pojedynczo. Podczas burzy zdarzało się ich nawet trzysta. Były takie równiny, gdzie przejście zagradzały, jeden przy drugim, leje po ich uderzeniach.
 
 - Zbierzcie wodę – pan Houston zwrócił się do pozostałych. - Podzielimy równo. Jak ktoś potrzebuje baterii to niech podejdzie.

- Nie będzie dokąd uciekać. - Helena, żona Edwarda Houstona oceniła krawędzie płyty i dodała – Obronimy się tutaj?

- Może przed jednym, góra dwoma – odpowiedział – W tamtym rogu jest najniżej. Jeśli mają przyjść to przyjdą właśnie stamtąd. - stanął wyprostowany i rozejrzał się dookoła.

- A to nie jest tak, że zawsze nas przechytrzą i przyjdą z tej strony, z której najmniej się spodziewamy?

- W Nowej Lubawie podobno zniknął cały szlak, bo jeden zablokował przejście – powiedział Robert Weis, były policjant, stawiając swój plecak przy nich. - To była podobno sprawka tych z Azji i ich kuli.

- A nie New Dynamix i ich psów?

- Za to w Rybniku mają grzyby zjadające promieniowanie. - wtrącił Edward Houston.

- Tak, tak, potwierdzam – do rozmowy dołączył Wiśniewski – one były znane już przed wojną... z Czernobyla.

- W Czernobylu były inne i podobno nie działały, te z Rybnika działają.
- Te w Rybniku hodują gdzieś pod ziemią, tak słyszałem, tam gdzie jest czysto, podobno mają nawet bieżącą wodę. - do rozmowy włączało się coraz więcej osób. Powoli wszyscy rozpakowali koce i plandeki anty-promienne. Rozmowy zawsze krążyły wokół nadziei. Podobno już jest gdzieś lepiej, ktoś widział na pewno, że już idzie to dobre i że zaraz przyjdzie. Miało być lepiej z każdym dniem, a tymczasem każdy dzień stawał się gorszy, bo gatunek-człowiek coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że nie przetrwa. Nic tego nie przetrwa.

Z tobołów ustawiono pionową konstrukcję i zadaszono na wzór prymitywnego tipi. Doły płacht podwinięto i dociążono mniejszymi bagażami. Nadeszła noc. Pod brezentem powoli zaczęło być słychać chrapania, trzy pary wartowniczych oczu wyglądały w czerń spomiędzy starannie zamaskowanych szpar. Zasnute niebo nie przepuszczało najmniejszego blasku. Kompletny brak światła nie dawał wytchnienia lecz strach. Nie było wiatru, nie było też nocnego życia tak jeszcze do niedawna popularnego. Nie było dźwięków. Kompletną ciszę rozpruwały jedynie chrapania obozowiczów. Niosły się w noc jak hałas pił w lesie i znikały głucho w czarnej pustce.

Ranek przyniósł trochę wilgoci. Musieli więc poczekać kilka godzin, nim blade słońce odparuje ją z powrotem do atmosfery. W nocy umarł pan Szewczyk. Nie wiedzieli, że coś mu jest. Poszedł z nimi jak inni, miał nadzieję dotrzeć do oazy, a teraz siedział skulony i martwy podpierając brodę kolanami. Zorientowali się przy składaniu obozu. Nikt nic nie powiedział. Wszechobecność śmierci dawno już spowszedniała. Rozdzielili jego zapasy pomiędzy siebie i zostawili go tak jak siedział. Mieli jeszcze kilka godzin drogi przed sobą. Musieli ruszać. Zsunęli się po gładkim betonie i znów wpadli po kolana w pył. Kolejno, jeden za drugim, uformowali szyk i poszli wyznaczonym wcześniej kursem. Mapa pochodziła z czasów przedwojennych i topografia, niegdyś pięknego, miasta znacząco odbiegała od stanu obecnego, ale Wiśniewski nie był tu pierwszy raz. Jego rolą było przeprowadzanie ludzi obrzeżami strefy zero, na granicy pomiędzy śmiertelnym promieniowaniem a bestiami pustkowi.

Przed południem zrobili krótki postój na posiłek. Gdy się zatrzymali niebo przeciął długi świst wysokiej częstotliwości. Wróg był niedaleko. Weszli na piętro najbliższego budynku, by nie brodzić dalej w pyle. Wiśniewski ustawił dwóch ludzi przy schodach a sam stanął przy krawędzi balkonu i zaczął sondować okolicę za pomocą starej lornetki.

- Słychać było z lewej – podpowiedziała pani Houston.

- Teraz i tak może być już gdzie indziej, one potrafią gnać nawet czterdzieści kilometrów na godzinę – Jan Wiśniewski interesował się robotami przed wojną, śledził ciekawostki, zapisywał na dysku najciekawsze informacje na temat rozwoju AI i robotyki. Dlatego teraz wiedział jak przeżyć.

- Widział pan je kiedyś?

- Nie wiem co to jest. Kilka widziałem, ale czy tego akurat to nie wiem.

- Moja żona widziała tego w kształcie kuli, przed wojną była w Chinach służbowo, tam takie mieli już wtedy.

- Taaak, te kule – Wiśniewski się zamyślił – wolałbym żeby to nie była kula. Nie dalibyśmy jej rady.

- Co pan opowiada!? - pan Houston był zaskoczony – Myślałem, że pan jest profesjonalistą. - Wiśniewski zbył uwagę milczeniem, klienci często wyobrażali sobie, że zasłoni ich własną piersią. Spojrzał na zachód przez lornetkę, szukał świeżych śladów na pyle lub równej redliny uformowanej w nim przez mniejsze jednostki. Nic nie znalazł. Świst był jednak wyraźny i słyszeli go wszyscy, więc gdzieś w pobliżu była jednostka, której niejasne plany względem ludzi były sprzeczne z ich planami. Doświadczenie uczyło, że świadkowie nie wracali.

- Może nas nie znalazł? - podszedł do nich Szmidt cierpiący na chorobę popromienną. Dało się to już poznać wyraźnie. On nie miał przyszłości.

- Możliwe.

- Wiecie ile drogi jeszcze zostało? - spytał.

- Dobrego marszu dwie, dwie i pół godziny – odpowiedział Wiśniewski nie przestając patrzeć przez lornetkę. - Tyle, że teraz nie ruszymy. Czekamy.

Drugi świst usłyszeli po godzinie, był bliżej. Charakterystyczny pisk wysokiej częstotliwości silnika elektrycznego, w takiej odległości, mógł znaczyć, że już ich wykryto. Zamarli przy schodach. Nie pomylili się, już po chwili usłyszeli brzęczenie i rytmiczny turkot małych kół. Najwyraźniej mały robot złapał gumę.

- Jest pod nami – pani Houston szepnęła w stronę Wiśniewskiego, a ten gestem nakazał jej milczeć. Kto miał broń wycelował ją w dół. Inni chwycili za kije i noże – tak marną broń na metalowego przeciwnika.



- Czekajcie na mój znak - teraz Wiśniewski powiedział szeptem do pozostałych. Nie czekali długo. Mały, nie większy od psa robot podjechał do pierwszego stopnia niepewny dalszych kroków. Rozejrzał się na boki, ale w górę nie spojrzał. Wjechał na pierwszy stopień jedną nogą. Niezależne kończyny pracowały nieustannie utrzymując go w równowadze. Postawił drugą łapę zakończoną kółkiem na kolejnym stopniu. Cofnął się jakby usłyszał coś za sobą. Odwrócił się i odjechał kilka metrów, objechał szybko pomieszczenie jeszcze raz i ponownie zbliżył się do schodów. Jego kamery frontowe oceniały najbliższe otoczenie, gdy zatrzymały się na kolejnym stopniu ujrzały świeży ślad buta. Chwilę go analizował i spojrzał w górę, tam gdzie na końcu biegu świeciło pięć wycelowanych luf broni palnej.

- Ognia! - krzyknął Wiśniewski i reszta wyrazu utonęła w huku wystrzałów. Pierwsze kilka kul minęło cel, ale ostrzał z karabinów okazał się zabójczy. Kule rozniosły małego robota i w kilka sekund zamieniły go w parujący kawałek poskręcanego złomu. To była ich chwila triumfu. Odetchnęli.

- Nie przyślą następnych? - spytał Weis, gdy upewnili się, że maluch nie jest dla nich zagrożeniem.

- Przyślą, ale nie wcześniej niż za kilka godzin. Mamy czas, żeby się stąd zmyć.

- A jak gdzieś jest drugi? - dopytał.


- Nie mamy wyjścia, za kilka godzin będzie tu na pewno następny. Musimy się zmywać.

Szli szybko, podbiegając na prostych, aby jak najszybciej oddalić się od resztek robota. Wiśniewski prowadził znanymi sobie ścieżkami. Mijali przyziemia budynków, kikuty drzew i rusztowań nieznanego pochodzenia. Ze względu na potencjalne „nieznane ruchy” kilka razy musieli zawracać, kilka razy cofali się, ale w końcu trafili. Bunkier był dobrze zabezpieczony. Stał na przedmieściu w rejonie resztek dworca. Wejście znaleźli zgodnie z wytycznymi, odgarnęli pył pracując na zmianę rękami i nogami. Tłukli kolejno kijami i kamieniami, by ruszyć mechanizm zasuwy. W końcu ciężkie wieko tunelu wejściowego ustąpiło ze zgrzytem. Zeszli po drabinie wiele metrów. Wiśniewski jako jedyny miał włączoną latarkę, reszta schodziła w kompletnych ciemnościach, dźwięcznie stukając o szczeble drabiny. Na dnie kanału stała woda, sprawdzili ją licznikiem - nie nadawała się do picia. Przeszli korytarzem w nieznanym kierunku kilkadziesiąt metrów nim dotarli do stalowych wrót. Były uchylone do połowy. Weszli do środka pełni nadziei i radości z zakończenia najcięższego etapu. Wątła sieć energetyczna bunkra dawała z siebie kilka watów prądu, w sam raz tyle by oświetlić kilka żarówek na ścianach. Ale na tym kończyło się ich szczęście. W środku nie było wody, żywności, ani lekarstw. Nie było baterii, ani ubrań. Zrozumieli to bardzo szybko - nie dotrą do oazy. Cała wyprawa była po nic. Na powrót też nie mieli szansy. Postawili wszystko na jedną kartę i przegrali, a ich przewodnik razem z nimi. Wiśniewski wiele razy godził się ryzykować własnym życiem. To było jedynie wyrównanie rachunków ze śmiercią i nie miał żalu.

Teraz jedyny wybór jaki mieli to wybór miejsca spoczynku. Bunkier miał stać się ich trumną lub mogli umrzeć na powierzchni. Byli spokojni, zorganizowali się bez słowa. Każdy wiedział co go czeka, nie mówili o tym i nie rozmawiali ze sobą. Bez szans na przeżycie rozłożyli się na betonowej podłodze. Mieli do wyboru śmierć długą i bolesną lub szybką i łatwą w postaci kuli. Paru wybrało krótszą drogę. Reszta tę dłuższą.

***

- Pułkowniku! Co z nimi? – błyszcząca twarz dowódcy drgnęła lekko. Odwrócił się do żołnierza powoli, jakby pierwszy raz to słyszał. Robot w zielonym mundurze ciągle mu salutował.

- Co z nimi? - powtórzył mniej pewnie. - Nie przeżyją. - Pułkownik patrzył mu wprost w źrenice kamer. Pod ciężarem tego wzroku, wykonała się samoistnie mikro-diagnostyka układów ruchowych. Dowódca nadal milczał. Czy zastygł, wpadł w pętlę? A może myśli? Sekundy mijały powoli. Grupa ludzi przyniesiona z bunkra, teraz leżąca w metalowej skrzyni jęczała i drgała w przedśmiertnych konwulsjach. Zakapturzeni, brudni, w zakurzonych płaszczach wyglądali jak drgająca masa poskręcanych szmat. Nieliczni rzęzili łapiąc oddechy. Coś czego roboty nie czuły był, kwaśny i jadowity, smród. Zjawisko obce syntetykom. Żywa masa traciła ostatnie tchnienia, gdy robot stał wpatrzony zimnym wzrokiem, w swojego podkomendnego. Już ich tu miewał. Kilka razy też pożegnał ich z tego świata. Widział śmierć i bał się jej tak samo jak one, bo wiedział, że tak samo jak one, kiedyś umrze. Jego przewagą była kopiowalność jego software. „Jak reinkarnacja” - pomyślał.



- Do oazy – pułkownik wydał rozkaz, a żołnierz odetchnął z ulgą. Byłoby szkoda, gdyby i ci się zmarnowali. Tak mało już ich zostało.


Koniec

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wydział do Walki z Potworami

Legenda nieświętego Marcina